Strona:PL James Fenimore Cooper - Krzysztof Kolumb (cut).djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czeństwom zamierzonéj podróży. Wymieniliśmy już nazwiska trzech okrętów, składających wyprawę: la Santa Maria, la Pinta i la Nina; domieszczamy obecnie niektóre szczegóły o budowie tych statków, a mianowicie pierwszego z nich, przeznaczonego dla Kolumba i młodego Bobadilla, w celu obznajmnienia czytelników z zewnętrzną stroną wielkiego przedsięwzięcia.
Okręt admiralski la Santa Maria, znacznie większy od innych, urządzony był dosyć starannie, przez wzgląd na dostojeństwo Kolumba. Wszelako, chociaż opatrzony pokładem i porządną kajutą, o wiele ustępował w lekkości i wdzięku teraźniejszym statkom przewozowym. Tylna część jego, zwana kasztelem, podobną była do baszty stérczącéj nad wodą: a przód, nadzwyczajnie széroki, równał się prawie jednéj trzeciéj długości pokładu. Kto nie zna kształtu okrętów przed wiekiem jeszcze w Europie używanych, temu pojąć trudno, iż ony żeglować mogły bezpiecznie, wznosząc się tak wysoko nad morze. Wątpliwość tę usuwa jedyne uwaga, że statki owoczesne głęboko się zanurzały, że maszty ich były niższe, korpus krótszy, a żagle i linowanie nie tak ciężkie jak obecnie.
La Pinta i la Nina były bez pokładów; w epoce bowiem, kiedy wycieczki morskie odbywano zawsze prawie wzdłuż brzegów, marynarze chronili się zwykle przed burzą do najbliższego portu; z tego więc powodu pokłady nietyle były potrzebne dla bezpieczeństwa statku i ładunku, tudzież dla wygody, ile w podróżach zaoceańskich. Nie należy wszakże wyobrażać sobie, że te statki żadnego nie miały pokrycia; owszem tylną ich część łączyło zwykle z przednią przejście nakształt pomostu, lub przynajmniéj zasłona z płótna napuszczonego smołą.
Po takiém obejrzeniu statków oddanych pod rozrządzenie Kolumba przyznać należy, że jeśli ogół przesadzał niedostateczność takowych, zawsze jednak, zdaniem doświadczonych żeglarzów, nie były ony odpowiednie wielkiemu zadaniu, którego spełnienia po nich wyglądano.


ROZDZIAŁ XIV.


Kolumb, przybywszy zaledwo na pokład la Santa Maria, udał się do swéj kajuty; Luis przeto tego wieczoru nie miał już sposobności pomówienia z mistrzem. Wprawdzie młodzieniec, pod przybranym tytułem sekretarza, mieszkał w jednéj izbie z admirałem, lecz nie chcąc przeszkodzić mu w pracy, przechadzał się do północy na pokładzie, marząc jak zwykle o Mercedes de Valverde. Gdy wreszcie wszedł do kajuty, zastał Kolumba już śpiącego.
Nazajutrz ostatecznie rozwinąć miano żagle, i nie zawadzi przytoczyć tu nawiasem, że w dzień właśnie piątkowy, okrzyczany przez marynarzów jako feralny, rozpoczęto podróż najśmielszą i razem najszczęśliwszą ze wszystkich jakie kiedykolwiek odbyło na ziemi.
Luis był jednym z piérwszych na pokładzie i zastał Kolumba zajętego już wydawaniem rozkazów. Skoro admirał, czyli don Christoval, jak go nazywali majtkowie, spostrzegł młodzieńca, przywołał go do siebie. Mimo że środki wyprawy ustępowały w sile jednéj szalupie wojennéj dzisiajszego uzbrojenia, imię jednak królowéj, powaga osobista odkrywcy i wreszcie cel tajemniczy, otoczył ją znaczeniem nierównie wyższém od środków materyalnych. Przywykły do panowania burzliwym namiętnościom, Kolumb przekonany był o potrzebie wpojenia w swych towarzyszów głębokiego dla siebie poważania; unikał przeto wszelkiéj poufałości z podwładnemi, używając najczęściéj za pośredników, w swoich z niemi stosunkach, braci Pinzon. Długoletnie doświadczenie nauczyło go, że tylko najsurowsze przestrzeganie form zewnętrznych utrzymać może w karbach posłuszeństwa garstkę ludzi rzuconą w ciasny przestwór okrętu, i dlatego przepisał ścisłe zasady etykiety względem swéj osoby.
— Zostaniesz przy mnie, sennorze Gutierrez, rzekł admirał, używając zmyślonego nazwiska, które Luis udawał że kryje pod imieniem Pedro de Munoz; wiedział bowiem iż na okręcie zawsze