Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 189a 2.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nie było co rozprawiać z tym człowiekiem. Pardwowska wykrzyknęła.
— Boże, bądź miłosierny! — i poszła do drzwi.
Na galerji tak było ciemno, że zawahała się iść. Chłopiec stał tuż, skinęła aby jej poświecił. Tymczasem Leszczyc widząc ją wyrywającą się tak śpiesznie, zerwał się z łoża daleko silniejszy niżby sądzić było można z wybladłej twarzy i podążył za sędziną niespokojny.
— Co pani chciała odemnie? proszę...
Szukał jej oczyma w ciemnościach.
— Potrzeba co? jam chory, ale się zwlokę...
Pardwowska nieodpowiadała, przytulona do ściany, czekała na chłopca, który z kagankiem nie nadchodził, a gdy się jej oczy zwolna oswoiły z ciemnością, cicho zsunęła się ze wschodów i nieoglądając się za siebie nazad poczęła biedz do oficyn.
Była przekonaną że leśniczy musiał strzelić do Rzęckiego, a sumienie wyrzucało jej to, że go przeciw niemu jątrzyła. Czuła się winną, zaczęła płakać.
Sama już nie wiedziała jak się dostała do drzwi mieszkania, w którego progu znalazła Musię bladą, z załamanemi rękami, całą łzami zalaną.
— Mamciu, Ewaryst... Ewaryst ranny okropnie... Strzelono do niego w lesie.
Rzuciła się w objęcia matki.
— Uspokój się — dobywając głosu z trudnością odparła starając się okazać spokojną sędzina — nic mu się nie stało, nic nie będzie... To przypadek...
Musi naturalnie samej jednej iść zobaczyć rannego nie było podobna. W niebytność matki dwa razy posyłała służącą, nie mogła pojąć co się stało z sędziną — traciła głowę.
Łzy dziecka, niepokój jego, łkanie, urywane słowa, wszystko to razem z poprzedzającemi wrażeniami, tak podziałało na Pardwowską, że musiała paść na sofkę i cucić się wódką kolońską, aby odzyskać przytomność i siły...
Obraz Leszczyca stał ciągle przed jej oczyma — odzież, strzelba, on sam... zbójca!... a ona? ona?... Padła na kolana ze złożonemi rękami...
Córka sądząc, że się modli za zachowanie Rzęckiego, klękła przy niej i obie plącząc... przetrwały długo na modlitwie.




Jeżeli kto spał tej nocy w Zakrzewie, to chyba dopiero nad rankiem, gdy się i rozpraw nad wypadkiem przebrało, i doktor Szulc przybywszy a opatrzywszy Rzęckiego, sam się położył spocząć, wszystkim nakazując rozejść się i uspokoić.
Hr. Adalbert nie spał także i jeden tylko Parol, nierozumiejący czem się tak niepokojono, chrapał w najlepsze. Pan jego starał się, aby go nie budzono — po cóż miało się daremnie męczyć biedne psisko?
Prosił do siebie Szulca na chwilę Adalbert, a gdy ten go upewnił, że rana wcale niebezpieczną nie jest, bo kula nawet kości nie drasnęła, starał się zasnąć nad rankiem.
Była godzina może jedenasta rano, Szulc raz jeszcze opatrzywszy chorego, odjechał, we dworze się uspokoiło znacznie, Rzęcki leżał sam jeden na łóżku zadumany, gdy do drzwi zapukano.
Tak był już znudzony pytaniami i odwiedzinami Ewaryst, że nie chciał się odzywać aby nowych uniknąć, gdy drzwi uchylono nie czekając pozwolenia i w progu ukazał się o kiju — Leszczyc...
Wchodził nieśmiało jakoś i bełkocząc, a oczyma biegając po izbie.
— Choć waćpan mi wrogiem — począł mówić jąkając się i przerywając — ale ja... chciałem... chcę... Co to się stało?...
Rzęcki patrzał mu w oczy bacznie, brwi namarszczywszy.
— Dziękuję — rzekł obojętnie — strzelono do mnie wczoraj w Kalinowszczyznie... niema nic...
Wzrok Leszczyca, który niespokojnie badał wszystko dokoła, zatrzymał się w tej chwili na kuli, która leżała na stoliku, twarz mu pobladła.
— U nas tego nie bywało — odezwał się cicho — pókim ja był zdrów... a no teraz i mnie obrabowali, i już na życie ludzkie...
Nie dokończył — i zamilkł ponuro...
— Posłał hrabia do urzędu raport, trzeba będzie obławę zrobić w lasach — dodał Rzęcki, nie spuszczając z oka Leszczyca, ale nie prosząc go siedzieć.
— Właśnie zbóje będą czekali, aż po nich przyjdą — odezwał się Leszczyc. — Daremno teraz, ale trzeba pilno czuwać...
Potrząsał głową, wyrazy mu z ust wychodziły z trudnością, opierał się na kiju, spoglądając ku drzwiom.
Rzęcki patrzał na niego z pewnym rodzajem politowania...
— Wyjrzyj za drzwi — odezwał się nagle, nie chcę aby mnie kto podsłuchał. Mam ci coś do powiedzenia...
Leszczyc drgnął i pośpieszył do drzwi, ale prędzej jeszcze powrócił i zbliżył się do łóżka... Kaszel go dusić począł.
— Nazywacie mnie wrogiem waszym — odezwał się Rzęcki, z dumą jakąś spoglądając na zbiedzonego leśniczego. — Otóż ja wam chcę dowieść, że zguby ani waszej, ani niczyjej nie pragnę. Nie mówiłem o tem nikomu, bom chciał sam dziś wam o tem oznajmić, iżbyście się ztąd wynieśli, dopóki czas.
Leszczyc wyciągnął się, podniósł głowę... rzucił się.
— Ja? ja? począł jąkać się.
— Słuchaj — mówił Rzęcki — nie masz i chwili do stracenia. Wskazałeś policji złodziei co u ciebie rzeczy skradli, na własną biedę. Wzięli ich, i w kryjówce waszą odzież, skóry — wszystko — a no razem i papiery z pugilaresem, w którym znaleźli testament...
Jawna rzecz, że wy, korzystając ze słabości podkomorzynej i nieładu w domu wykradliście go... to pachnie kryminałem...
Rób teraz co chcesz!
Rzęcki to powiedziawszy opadł na łóżko i odwrócił głowę, jakby odpowiedzi ani się spodziewał, ani był ciekawy...