Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 133b 1.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W tych rozmowach z p. Ewarystem niewiele było treści, ale ton ich przybliżał obu do siebie. Rzęcki nie pochlebiał, a z serca pragnął być usłużnym, hrabia miał w nim zaufanie.
Nikt wprawdzie nie wiedział o tem, bo się Ewaryst nie chwalił, tylko uważali wszyscy, że stawał w obronie hrabiego i gdy drudzy nim straszyli, on się jaknajlepszego spodziewał.
Po przyjeździe sędzinej nie wiedzieć jak się to składało, że Musia wybiegała na małe przechadzki około pałacu, dla zrywania kwiatków, i że prawie zawsze się na nich spotykała z Ewarystem. Hrabia to podpatrzył... Stał z uśmieszkiem na ustach, uradowany przypatrując się tej sielance z niewymowną rozkoszą. Ani się ważył złośliwie ich spłoszyć. Odchodził na palcach, boczkiem omijając. Z wejrzenia z daleka, choć rozmów ich nie mógł pochwycić, był najpewniejszym, że się kochają. Djagnoza ta nie myliła go, w istocie romans między nimi, jeżeli się tak nazwać godzi uczucie, które ich pociągało ku sobie, zrodzony bardzo dawno, na który i ś. p. podkomorzyna z uśmieszkiem pobłażania spoglądała — wszedł już był w stadjum chroniczne.
Nie poprzysięgali sobie nic, nie obiecywali, nie było poezji w ich rozmowach bardzo prostych, ale serca biły ku sobie i wiedzieli, że im wierni pozostaną. Sędzianka była ubogą, matka dla niej spodziewała się i żądała świetnej partji, Rzęcki nie miał nic oprócz młodości, męztwa i ufności w pracę — gotowali się czekać na szczęśliwszy skład okoliczności.
Sędzina Pardwowska domyślała się uczuć córki, lecz je brała za dziecinne i przechodzące... Była chwila, gdy podkomorzyna dawała do zrozumienia, że oboje wyposaży — wtedy i sędzina dałaby przyzwolenie; teraz się to wszystko rozchwiało...
Pochwyciwszy parę razy tę parę młodą przy kwiatkach, na bardzo poufałych szeptach — hrabia sobie powiedział, że byłoby ładnie z jego strony połączyć tych zakochanych.
— Prawda, Parol? — odezwał się, pomyślawszy to, do pudla, a poczciwy pies jaknajgoręcej potwierdził.
Po raz pierwszy ta rola dobroczyńcy trochę go przejednała z nieznośną własną jego fałszywą i dręczącą.
— Ba! — rzekł w duchu — ale kiedy tu człowiek sam nie wie, czy może czem dysponować... Nagle buch! znajduje się testament, zwijaj węzełki i ruszaj precz.
Aż mu się lice uśmiechnęło na to przypuszczenie powrotu do starego dworku i gołębi — ale tym czasem sam widział, że tak z założonemi rękami siedzieć i zmiłowania Bożego czekać nie było podobna.
Musiał sobie urządzić jakiś modus vivendi. Naprzód z pomocą Sokolskiego, dobył dla siebie z bibljoteki ulubione Tysiąc i jedna nocy i kazał je złożyć w sypialnym pokoju...
Potem w sumieniu swem czuł się usprawiedliwionym, jeśli, czy dla siebie czy dla kogo, zaprowadzi gołębie i kury...
Musiał się przejednać z przeznaczeniem. Następnie... następnie, mówił sobie, położenie się wyjaśni, może znaleźć się testament — poznam ludzi, coś dla nich zrobię...
Gdy hrabia tak pracował nad uczynieniem położenia znośnem, Leszczyc niespokojny, rozjątrzony, nie spuszczał go z oka, zabiegał aby się zbliżyć, a przekonawszy, że Rzęcki miał pewne względy, niemal do rozpaczy tem był przyprowadzony.
Nikt nad niego, jak za czasów podkomorzynej tak i teraz, lepiej szpiegować nie umiał. Z baszty swej szpalerami ciemnemi po kilka razy na dzień mógł się podkradać niepostrzeżony pod pałac, podpatrywać kto przybywał, przez ludzi dworskich, których furkami drzew przekupował, dowiedzieć się najdokładniej, kto, kiedy do hrabiego był przypuszczony, jakiego doznał przyjęcia.
Nie uszły wiadomości jego odwiedziny hrabiego na folwarku, bo o nich mówiono wiele, zajęcie się jego kurami i gołębiami — potem dłuższe owo zatrzymanie się na probostwie i sam na sam rozmowa z ks. Soliną.
Zwolna starał się sobie po swojemu rozwiązywać tę zagadkę, jaką był ten hrabia dziwaczny, a że nadzór nad nim Sokalskiego był bardzo widocznym — wyciągnął naprzód ten wniosek, iż familja mu nie bez przyczyny tego opiekuna dodawać musiała. Zatem... musiała go za słabomyślnego uważać.
Za życia podkomorzynej, z familją tu rezydującą Leszczyc bywał w różnych stosunkach, w ogóle jednak czuł, że choć go znoszono, choć czasem mu się uśmiechano, nie cierpiano go.
Podkomorzyna słaba, dobroduszna, posługiwała się nim — on służąc jej, wszystkim szkodził, to była jawne. Familja i oficjaliści nie znosili tego pochlebcy i donoszczyka. Pardwowska politykowała i tolerowała jego afekt widoczny dla córki, choć on ją jako zuchwalstwo oburzał.
Trocka patrzeć na niego nie mogła, August Feliks obchodził zdaleka, senator Osmólski ani go znać nie chciał, a pan Walerjan — chętnie z nim polując i pijać, niby będąc poufale, za oczy psy na nim wieszał.
Jakim sposobem Leszczyc możliwem uznał staranie się o względy ślicznej sąsiadeczki, zdawało się niepojętem. Ośmielała go zbytnia dobroć podkomorzyny, która w istocie więcej się go obawiała niż lubiła, na czem Leszczyc poznać się nie umiał... Nie zdawało mu się niepodobieństwem za protekcją