Strona:PL JI Kraszewski Wysokie progi from Kurjer Warszawski 1884 No 103a 2.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Łowczy wygadawszy się tak, urwał nagle, ręką po czole pociągnął, westchnął, splunął i widać było, że pożałował zbytniej swej otwartości.
— Ja na żadne testamenty i dobrodziejstwa się nie oglądałem — dodał — dość mi tego com zapracował!
Sokalski poczekawszy nieco, uczynił pytanie:
— Więc nieboszczka tak czasem bywała żądną grosza, że aż pożyczać musiała? Pokażą się więc długi na majątku?
Leszczyc nie zaraz odpowiedział na to pytanie.
— Wielkich pewnie długów niema — spokojniej rzekł łowczy. — Staruszkę trzeba było znać. Obawiała się dużych sum pożyczać, a drobne chwytała tu i owdzie, w tej nadzieji, że je wprędce spłaci... Ja tam nie wiem, pewnie się tego nie zbierze wiele...
Łowczy mówiąc to spuszczał oczy i okazał zakłopotanie.
— Pan hrabia długów nie cierpi — rzekł Sokalski — rad je zaraz spłacić, ale myśmy z sobą kapitałów nie przywieźli, w kasie pono pustki — waćpan ze swym obligiem pewnie czekać będziesz musiał.
— E! o to tam mniejsza — prędko odparł Leszczyc — ja przecie naglić nie myślę. Radbym się tylko na miejscu utrzymać, bo na starsze lata nowych bogów szukać — ciężko.
Sokalski jakby nie słyszał tej insynuacji, nie odpowiedział na nią, ale po milczeniu dłuższem zagadnął.
— Byłeś waćpan w czasie śmierci podkomorzynej?
— Ja? — przebąknął Leszczyc z pewnem wahaniem się. — Ja? Sam niewiem jak mam odpowiedzieć, bom był, a tak jak niebyłem. Niedopuszczano mnie, zamykano drzwi przedemną, że się nie było sposobu docisnąć, bo to wszystko nieprzyjaciele moi.
— Zmarła nagle? — badał Sokalski.
Leszczyc zamyślił się nad odpowiedzią.
— Tak jak nagle — rzekł cicho. — Gdy dali znać, że zachorowała i po doktora posłaliśmy, już potem mowy nie odzyskała...
Stałem ciągle to w przedpokoju, to w sąsiednich pokojach, czekając czy mnie nie wezwą, nie poślą, ale mi drogę zagradzali.
Westchnął mocno Leszczyc i otarł suche powieki.
— Utrzymujesz waćpan — rzekł Sokalski pomilczawszy — że testamentu nie było. To osobliwa rzecz, bo tu wszyscy są innego przekonania. Różnie się trafia z testamentami; nieraz się zdarzało, że ktoś taką ostatnią wolę starał się zniszczyć...
Tu zaś, niepodobna dojść, ktoby w tem miał jaki interes...
Leszczyc wysłuchawszy tej uwagi, dziwnie jakoś, złośliwie śmiać się począł — mocno poruszony znowu, zawołał wybuchając gwałtownie.
— Jako żywo, nigdy testamentu nie było! Nie było!! A któżby go tu chciał kraść i niszczyć, kiedy on im wszystkim miał posłużyć... a nikomu szkodzić nie mógł! Pan ma słuszność — kto miał w tom interes? Nikt...
Sokalski wstał ze stołka.
— Ale, ba! zawołał. — My tu jasno jeszcze nie widziemy w tej sprawie... Jest tajemnica jakaś na dnie... Pan sam powiadasz, że nikt nie miał korzyści w zniszczeniu testamentu — to prawda, ale sam waćpan pierwszy, szkody przez to nie poniosłeś, boś się nic zyskać nie spodziewał.
To mówiąc spojrzał mu bystro w oczy.
Leszczyc stał osłupiały — zbladł... zabełkotał coś niewyraźnie, twarz mu się cała pofałdowała...
— Czybym się głupio wyraził — odparł — bo, co prawda, nie rachowałem na testament, ale gdyby on był zrobiony, tak dobrze jak drudzy mogłem się czegoś spodziewać w nim. Podkomorzyna nieboszczka była dla mnie bardzo łaskawą...
Kamerdyner nic nie odpowiadając, przeszedł się po izbie. Tymczasem Leszczyc zdawał się rozmyślać czemby mógł służyć i przypodobać się Sokalskiemu.
— Jaśnie wielmożny graf, alboli też pan szanowny — odezwał się — nie myśliwi?
— Graf? — ruszając ramionami odparł z uśmieszkiem Sokalski — on hoduje chętnie różne stworzenia, ale jak żyw żadnego nie zabił.
— A pan? — pochwycił Leszczyc.
— Ja też strzelec nie tęgi — rzekł kamerdyner — no i wiosna, nie pora do łowów.
— Na cietrzewie, na toku — mruknął Leszczyc trochę zniechęcony i powoli ostygając.
Sokalski, jak gdyby już dowiedział się tego co chciał wiedzieć i nie spodziewał więcej — zakręcił się obchodząc izbę parę razy, wyjrzał jednem oknem i drugiem — zamruczał coś i pożegnał Leszczyca, który w milczeniu, z uszanowaniem wielkiem aż do wschodów na galerję go przeprowadził.
Powróciwszy do izby chmurny, nie rad z siebie, łowczy drzwi za sobą zatrzasnął gwałtownie, za głowę się pochwycił i jakiś czas trzymał ją tak w dłoniach ściśniętą. Wprędce jednak ostygł zupełnie ze wzruszenia — i zadumał się spokojnie. Upłynęła dobra chwila nim powstał znowu, drzwi wchodowe od galerji zaryglował i z kieszeni dobywszy klucze, poszedł otwierać alkierz... ale ręka mu drżała i nierychło zamek znalazł... Dwa wschodki prowadziły do tej izby sklepionej, którą tylko jedno, małe, wązkie, zapylone oświecało słabo okienko. Komórka to była szczupła, w której stało skrzyń i kuferków kilka, na ścianach wisiała odzież i wyprawione skórki lisie i borsucze.
Woń stęchlizny, skór, wilgoci, zamknięcia — z trudnością tu oddychać dozwalała.
Leszczyc wszedłszy, wprost naprzód podążył do dużej skrzyni kutej, stojącej w głębi, otworzył wieko rękę głęboko zapuścił, chciał cóż dobyć — potem jakby rozmyśliwszy się, cofnął dłoń próżną, przymknął wieko i powrócił wolnym krokiem ku progowi.
Doszedłszy do niego, raz jeszcze się zakręcił, jakby niepewien co pocznie, poszedł znowu do skrzyni, wziął wieko zwolna, ruszył ramionami, spuścił je, i nic nie tknąwszy — spokojnie się ku pierwszej izbie skierował, drzwi zamykając troskliwie za sobą.
Siadł znowu na stołku, patrząc na rozsypane papiery.
W tem Misiuk zapukał do drzwi zaryglowanych i łowczy musiał mu pójść otworzyć.
— Czego się ty dobijasz... ty? — Zapytał gniewnie patrząc na chłopca.