Strona:PL JI Kraszewski Walerka 12.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niezmiernie byłem zdziwiony, gdy mi samotnie siedzącemu w Genui nad lodami, w skwarny dzień chociaż późnéj jesieni, przyszedł się z uśmiechem na ustach pokłonić, podając rękę, człowiek niemłody i, jak mi się zdawało, zupełnie nieznany.
Ponieważ witał mnie po polsku — podałem rękę skwapliwie. Dziwiło mnie tylko, będąc sam i mało komu znanym, jakim sposobem domyślił się we mnie współziomka.
— Jestem Julian W... — rzekł, z naciskiem wymieniając nazwisko. — Przypomnij pan sobie, lat temu bardzo wiele przez kilka dni razem byliśmy u państwa Rusackich nad Niemnem.
— Ach! — odparłem — ależ to temu wieki.
— Tak, wieki — westchnął pan Julian siadając — byłem naówczas młodziuteńkim chłopakiem, a jak widzisz, czas miałem posiwieć...
— I cóż cię tu zapędziło?
Potrząsnął głową.
— To co innych — rzekł — gorączka młodzieńcza i losy.
— Osiedliłeś się więc we Włoszech?
— Tak jest, chociaż nie przyszło mi łatwo znaleźć kawałek chleba w kraju, z którego tysiące ludzi wychodzi szukać go zagranicą. Bądźcobądź jednak mam go, choć bardzo skromny, nie potrzebuję pensyi, ani pomocy, żywię się o własnych siłach.
Nim czas miałem go spytać czém się zajmuje, sam mi powiedział, że miał handelek mały, który powoli rosnął i starczył mu na przyzwoite utrzymanie. Sprowadzał z Francyi narzędzia matematyczne, szkła do okularów, fraszki, które się zowią articles de Paris — i będąc bardzo rzetelnym a w wypłatach nie zalegając nigdy, cieszył się powodzeniem.
— Idzie mi wcale dobrze — rzekł — nie zrobię fortuny, to pewna, ale mam kilka groszy w zapasie i życie zapewnione.
Gdyby nie ta tęsknota — dodał smutnie. — Dziwna to rzecz, im młodość od nas jest daléj, tém się ją żywiéj przypomina. Ludzie nawet, których się niegdyś lekceważyło, we wspomnieniach stają się drogimi.
Włochy i to życie tutejsze tak się ogromnie różni od naszego, że tęsknota za dawném mocniéj się jeszcze czuć daje. Począwszy od jadła, które się bardzo różni od litewskich przysmaków, aż do mieszkania, sukni, klimatu, pór roku.
Zadumał się chwilę, po troszeczku kosztując lodów, które mu podano.
— A i te granity — rzekł — do naszego chołodca litewskiego tak mało mają podobieństwa! Byłem raz w okolicy Florencyi na obiedzie u Boratyńskiego, który mi się chwalił, że, choć ma żonę angielkę, poczęstuje mię barszczem... Wistocie, podano zupę, w któréj były buraki i kapusta i kartofle i — zdaje mi się coś wieprzowiny, ale do barszczu nie miało to najmniejszego podobieństwa. Tak i życie i ludzie tutejsi.
— Ale skarżyć się na nich nie możesz? — spytałem.
— Bynajmniéj! — zawołał — oskarżają włochów ci, którzy albo na wyjątkowych trafili lub się z nimi obchodzić nie umieli. Ludzie są namiętni ale mają serca — nienawidzą i kochają; wolę to niż zimną rachubę, która w cudzoziemcu widzi zawsze tylko ofiarę do wyzyskania.
Od tych kilku słów długa się potem zawiązała rozmowa; Julian z wyraźną przyjemnością rozwijał przedemną szereg swych wspomnień z tych czasów, które on zwał „przedpotopowemi”.
Krótka nasza znajomość dawniejsza mało mi dozwalała sądzić o człowieku, trzeba go było poznać na nowo; zadanie mieliśmy łatwe, bo Julian aż nadto był towarzyskim i szczerym.