Strona:PL JI Kraszewski Stary zamek.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A dla czegoż przyszło wam tu pozostać, aby na to patrzeć, panie Pietrze?
— Mnie! a! bo to moja mysza jama! bo ja niemam gdzie głowy przytulić, bom służył ostatniemu panu z tego rodu i niemógłbym dla tęsknoty wyżyć gdzieindziéj! Za ten kąt i pozwolenie dziury ziemnéj służę Żydowi i wymiatam mu podwórze... Bóg przyjmie to za grzechy... A! ale są chwile w których cierpliwość opuszcza i chce się bachury ich podusić... tfu! Boże odpuść!
Tak rozmawiając wyszliśmy z izdebki i starzec westchnął kierując się ku głównemu wchodowi, do którego dobierał znanego klucza.
— Pan Bóg strzegł, — mówił, że się jeszcze tu niewprowadzili do samego pałacu, a w porządniejszém boczném skrzydle pomieścili swoje djabelskie machiny. Niechciało się im tu dachu nakrywać nanowo, a wszędzie zacieka. Niech zacieka i niech gnije, niech się wali i upada na karki tych niewiernych, lepiéj niżby się miało splugawić.
Gdy to mówił, chłód murów nas ogarnął, stanęliśmy w majestatycznéj sieni, z któréj szerokie wschody wiodły dwóma powolnemi szeregi kamiennych stopni na górę. Ta przedsień godnie odpowiadała pałacowi: — wielka, widna, wspaniała, — na ścianach jéj były szczątki malowań, wyobrażających jakieś ogrody Armidy, z posągami mitologicznemi, galeryami, świątyniami, — kilka kamiennych nadtłuczonych wazonów, z których jeden wywrócony i strzaskany, zdobiły poręcze u wnijścia, — po ścianach długiemi smugami deszcz się lał na kamienne posadzki i porysował mury, a kałuże niewyschłe zastygły pod każdym z tych złowrogich pasów, około których rosły pleśnie zielone.
W milczeniu uroczystém poszliśmy na górę do ogromnych drzwi obłożonych marmurową z herbami futryną, —