Strona:PL JI Kraszewski Stara panna.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziane to było cicho, rozeszło się zbytnio — i panna Stratonika zwróciła ku nim, jak gdyby epitet ten posłyszała.
Uśmiechnęła się do Odrygi, który potarł czuprynę, patrząc na nią. Zerknęła tylko lekceważąco na podczaszyca i — wzięto ją, poszła w taniec.
Podczaszyc, który był aż do przesady grzecznym, zmiarkowawszy, że panna może posłyszeć co powiedział, zmartwił się tem. Nie dając jednak znać po sobie, chciał to jakoś naprawić. W ciągu wieczora kilka razy z komplimentem francuskim zbliżył się do panny, i — zdawało mu się, że rankoru nie musiała mieć, bo — była jak zawsze — grzeczna, no, i nawet wesoła...
Podczaszyc, który, popatrzywszy na tańce, wprędce się znudził, nie doczekawszy śledzia, wymknął się i do domu odjechał.
Nielepiej jak z nim wiodło się swatającemu ją innym i wychwalającemu Odrydze.
Wszyscy młodzi odpowiadali mu, jakby się zmówili:
— Stara panna!!
— A wam zielono w głowie — mruczał rejent. — Nie znacie się na rzeczy.
W czasie tych zapust, małżeństw się nagotowało wiele, jak nigdy... Młodzież była, jak to powiadają, gdyby przed wojną, do kobierca skora... Liczono na pewno, że w Mazanówce pięć się stadeł skojarzyło. O pannie Stratonice jednak, mimo zalecań poczciwego Odrygi, nikt nie pomyślał. Nie było to zresztą tak bardzo dziwnem, bo panna, acz przystojna, uderzającej piękności nie miała, ani wdzięku młodości, który wszystko zastępuje, ani naostatek — majątku.
Można się było domyślać, że, gdyby z tego domu za mąż szła, pewnieby wyprawę dostała, a może i podarek jaki, ale po znanej oszczędności podkomorzego wielkich rzeczy się spodziewać nie było podobna.
Rejent, gdy mu się z młodymi nie powodziło, jakby sobie za zadanie wziął koniecznie ją naraić komuś, począł do wdowców i już poważniejszych osób przemawiać za nią... Uwiązał się do chorążego, który przed półtora rokiem żonę był stracił i miał córeczkę małą, której macochy szukał. Nie stary chorąży, jednak już szpakowaciał.
— To dla acindzieja żona jak ulał — mówił do niego — a dla dziecka druga matka będzie... Słuchaj mnie, i, póki czas... suń się.
Chorąży się skrzywił i pokazał na czuprynę...
— Kochany rejencie — rzekł cicho — jaki z ciebie prostaczek? Gdybym miał to głupstwo zrobić i w złote jarzmo de noviter skłonić kark, to przynajmniej palnę kapitalne i ożenię się z piętnastoletnią marchewką, co mi młodość przypomni...
— A potem będziesz całe życie pokutował!
— Ha! no! — westchnął chorąży — byle było za co...
Drudzy byli nielepsi, tak, że rejent w końcu zmęczony, dał pokój.
Panna Stratonika, czy zasłyszała, czy się domyśliła tej nieproszonej protekcji, w środę popielcową, gdy już rejent odjeżdżać miał, uśmiechając się rzekła do niego:
— A co? zapusty minęły? nam podobno dwojgu w tym stanie, w jakim jesteśmy, pozostać przyjdzie... Ja, przynajmniej z niego jestem kontenta i nie przykrzę nim sobie... a wy?
— O mnie mowy być nie może już! — odparł rejent — bom dawno za wygraną dał...
— Wiedz­‑że mi, panie rejencie — dodała z pewnym naciskiem Stratonika — że ja także nie myślę już pewnego spokoju i szczęścia na bałamutne mieniać nadzieje!
Gdy się patrzę, jak ludziom, co się nawet kochali, smak do siebie prędko przechodzi, od małżeństwa ochota odpada.
Rejent dnia tego submitowawszy się wszystkim — odjechał, lecz przez całą drogę sobie powtarzał:
— Ślepi są ludzie, i na tem co dobre się nie znają...
W tymże roku, jakoś około Zielonych Świąt, zaszły w Mazanówce wypadki, które tu wielkie i niespodziewane zmiany sprowadziły.
Naprzód pani Honorata dostała z wiosną febry, prostej tercjanny, której nikt za wielką rzecz nie miał. Dali jej pić bobownik, potem doktór zapisał chinę, a baba sprowadzona zamówiła choróbsko.
Zdawało się, że febra musi pójść precz. Jakoż przez dni kilka, tak prawie jak nie było jej, przechodziły tylko małe dreszcze. Podkomorzyna nie bardzo zważała już na to, poszła do obory wieczorem, stała przy dojeniu krów długo i nazajutrz recydywy dostała, bardzo gwałtownej.
Z tą już żartu nie było, doktór chinę dawał a dawał, ale nie skutkowała nic... Coraz zaczynało być gorzej, bo słabła chora tak, że w oczach prawie gasła. Więc nie po jednego doktora, ale i po Millera i po Szrettera i po dwóch innych posłano, bo podkomorzy złotem sypał — całą aptekę przywieźli, karmili dekoktami, pigułkami, miksturami, proszkami, — nie pomogło nic, febra uparta trwała.
Z podkomorzynej cień tylko pozostał — z łóżka już się nie mogła podnieść — słabła, słabła, nakoniec dysponowała się na śmierć pobożnie bardzo, i w same Zielone święta — umarła.