Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przecież ja jéj córce daję lekcye teoryi muzyki, bo się sposobi na kompozytorkę i ma nawet dosyć talentu — dorzuci! stary.
— Za kogoź by panna Romana wyjść mogła? — zaczęto się odzywać. — Trudno odgadnąć, bo dla nikogo nie okazywała nadzwyczajnego współczucia.
— Czego nie wiem, o tém nie mówię — dodał muzyk. — Odgadnąć w istocie trudno, ale wnioskować się godzi z ogólnych praw, ze znajomości serca ludzkiego i niewieściego (bo to gatunek oddzielny), że panienka tak dojrzała musiała, dla kontrastu, dla uzupełnienia, dobrać sobie niezawodnie świeżego młokosika, który ją uczyni nieszczęśliwą.
Domyślano się różnie, ciekawość była zaostrzoną. Z grupy téj, około Trankowskiego skupionéj, wiadomość o wyprawie i cyfrach na bieliźnie doszła do żony bankiera, która poruszyła ramionami i uśmiechnęła się.
— Niedorzeczność — odparła — bajki! plotka! To być nic może. Przecież ja-bym coś o tém słyszała. Najmniejszego nie widzę podobieństwa do tak nagłéj zmiany.
Niedorzeczność tę wszakże tak skutecznie puszczono w obieg tego wieczora, że się wszyscy o niéj dowiedzieli, ale nikt wierzyć temu nie chciał.
Przez pewien rodzaj delikatności, nikt o to nie śmiał zapytać Sołomereckiego.
Uważali to wszyscy, że tego wieczora był w usposobieniu wyborném, wesół, rozmówny, ożywiony, jak nigdy.
Z tego zgromadzenia u bankiera plotka rozniosła się naturalnie po mieście, ale wszyscy, co bliżéj znali Romanę, jéj miłość niezależności, gusta, nawyknienie do życia, które się tak dalece z jéj charakterem zgadzało, zaprzeczali temu i utrzymywali, że się przywidziało lub przysłyszało złośliwemu Trankowskiemu.
Jedna z pań wszakże, wiedziona gorętszą ciekawością, i chcąc o tém, co po świecie chodziło uwiadomić Romanę, pojechała wprost naprzód sprawdzić u panny Felicyi, co to była ta mniemana wyprawa.
Zagadnięta właścicielka magazynu trochę się z razu zmieszała, zaczęła narzekać na długie języki, potém, przyciśnięta naleganiem, zaklęciami i prośbami ciekawéj pani, wyznała, że w istocie miała poleconém sobie zrobienie wyprawy dla Romany, ale to powinno było do czasu zostać tajemnicą. Tego ona sobie życzyła.
Za kogo wyjść miała, o tém pani Felicya wcale nie wiedziała, a nikt w świecie domyślić się nie umiał. Zaglądano do obwinionéj, szpiegując zręcznie, aby jakąś wskazówkę pochwycić; ale Romana chodziła tak niezmieniona, spokojna, w niczém nie odstąpiwszy od dawnych swych obyczajów, nie zdradzając żadnego przygotowania do kroku, o który ją posądzano, że domysły się rozchwiały.
Z tego wszystkiego wypadł wniosek, że albo była to po prostu plotka, lub że małżeństwo, jeśli w istocie przyjść miało do skutku, musiało chyba kryć w sobie coś, do czego się przyznać nie chciano. Ubolewano zawczasu, iż zapewne nieodpowiedniém, upokarzającém, niewłaściwém być mogło, było po prostu słabostką jakąś nieszczęśliwą. Żal było wszystkim téj Romany, po któréj się nic podobnego nie spodziewano.
— Znalazła gdzieś biednego chłopaka, pewnie bez wychowania, musiał się jéj podobać z powierzchowności, wstydzi się, szkoda jéj! — mówiono powszechnie. Trankowski potwierdził te domysły: inaczéj nie mogło być, według niego. Nie było na ostatek tajemnicą, że się wyprawa w istocie przygotowywała. Ciekawość rosła z każdą chwilą. Romana nie zwierzała się przed nikim z osób, najściślejszą przyjaźnią związanych z nią; wprost jéj zapytać nie śmiano.
Oczekiwano niecierpliwie rozwiązania. Tym czasem Sołomerecki, zabawiwszy dni kilka, wyjechał z Warszawy.
Inne miejskie, drastyczniejsze plotki zastąpiły tę piérwszą w karnawale i uwagę od niéj odwróciły. Wyznanie nawet panny Felicyi zaczęto poczytywać za bałamuctwo, żarcik niewłaściwy, za jakąś zemstę może.
Wiedząc, jak się żona jego i całe jéj kółko interesowało Sołomereckim, bankier wszedł jednego poranku do niéj z otwartym listem w ręku.
— Ciekawa nowina — odezwał się, przybliżając się do żony. — Mój książę (tak go zwykł był nazywać) donosi mi, że się nareszcie żeni, ale nie pisze ani gdzie, ani z kim. Lękam się, aby mi fabryki i dyrektorstwa nie porzucił, bo go zastąpić było-by bardzo trudno. Może téż tylko chodzi mu o obszerniejsze mieszkanie, o które się chętnie postaramy.
— Nie domyślasz się z kim? — podchwyciła zdziwiona pani bankierowa.
— Zapewne z jakąś wiejską pięknością — rzekł bankier, śmiejąc się — gdy nasze go podbić nie umiały, choć nie można im zarzucić, aby się nie starały o to. Nazwiska swéj przyszłéj nie raczył mi objawić, ale ślub ma się odbyć w Warszawie i on tu przybywa.
— Szczególnie się składa — uśmiechnęła się pani — zatém i przyjaciółka, i przyjaciel, panna Romana i on, współcześnie jakoś wpadli na tę myśl szczęśliwą, że za mąż pójść i żenić się raz w życiu potrzeba.
— A! a! — przerwał żywo bankier, który oko miał przenikające i umysł nadzwyczaj bystry. — Nie dał-bym za to złamanego szeląga, że panna Romana i on pobiorą się i że ta serdeczna przyjaźń stara skończy się na kobiercu.
Myśl ta uderzyła niezmiernie trafnością swą samę panią, chociaż zrazu zaprzeczyła jéj i zaprotestowała.
Sołomerecki miał prawo do młodszéj, do piękniejszéj, do wyżéj w społeczeństwie położonéj bogdanki.
— Trochę cierpliwości — uśmiechnął się sam pan — za kilka dni wielka tajemnica się wyjaśni.
— Niepodobieństwem jest, aby nas nie proszono — dodała pani.
Tak się spodziewam — zakończył bankier — i, gdyby nawet ślub się odbył incognito, po ślubie fakt spełniony się objawi światu i nam.
Wkrótce potém, kilka powozów stało przed kościołem Ś-go Krzyża; mnóztwo pieszych do niego się cisnęło. Mają to do siebie śluby, że więcéj ciekawych ściągają, niż pogrzeby. Każdy-by rad widziéć tych szczęśliwych na chwilę i odgadnąć los ich przyszły. W istocie ślub się odbywał u wielkiego ołtarza, przed którym stał książę Sołomerecki z panną Romaną Gryżdówną.
Jak do tego przyszło, po tylu wzdraganiach się, oporze i tak długo przeciągniętych stosunkach tylko przyjacielskich, wytłómaczyć nie potrafimy.
Państwo młodzi, zaledwie się pokazawszy bliżéj znajomym, drugiego dnia wieczorem pożegnali Warszawę, i nie do Dubiniec pojechali, ale do fabryki, któréj dyrekcyi Maurycy wcale nie myślał opuścić.
Jak o tém rozprawiano długo, dziwiono się, domyślano różnych następstw, wróżono i przepowiadano przyszłość, jak potém stracono z oczu państwa młodych, którzy się już nie pokazywali w Warszawie, mówić nie potrzebujemy. Szło to zwykłym trybem rzeczy ludzkich. To, co się zdawało dziwaczném, straciło późniéj urok i zapomniało.
Trochę późniéj odżyły nieco Dubińce, ale daleko skromniéj odmłodzone, niż niegdyś były. Nie wyglądały już na pańską rezydencyą, ale na skromne mieszkanie zamożnego obywatela, który miał wiele smaku i zamiłowania w tém, co jest bez wymusu po prostu piękném, nie starając się być ani wykwintném do zbytku, ani odrażającém nadzwyczajnością.
Spyta kto może, czy byli szczęśliwiwi? Nie wiem, lecz godzi się tego domyślać.