Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale ja ją gołą wziąłem, i jeszczem za nią długi płacić musiał — odezwał się Gryżda. — Umiała się przede mną taką okazać, że mnie ohydnie oszukała. Wdowa po mecenasie! — rozśmiał się — a tak. Stary osieł ożenił się z nią przed śmiercią... była aktorką całe życie, i dopiérom się potém dowiedział, co to za życie było!
— Powinieneś się był dowiadywać wcześnie, a tak nierozważnie nie wiązać — rzekł Dziekan, już trochę znużony rozmową, któréj celu nie widział.
Wstał więc z krzesła i poszedł do kwiatków na oknie.
Gryżda nie ustępował.
— Jak myślicie, księże Dziekanie, co mam począć?
— Nie umiem ci radzić inaczéj, jak po kapłańsku, a tobie to było-by niezrozumiałém. Radź się chyba prawnika — rzekł ksiądz Piszczała.
Wstał nareszcie Gryżda.
— Niéma wyjścia bez strat westchnął — obedrze mnie, no, bylem się jéj pozbył. Ona mnie do torby przyprowadzi inaczéj.
Że się źle prowadzi, kat ją zresztą bierz, mnie to w ostatku nie dolega, bo to jéj rzecz. Ja za to nie odpowiadam. Pluli na mnie ludzie i bez tego, niech się śmieją; ale ruina! ruina!
— Zawsze dla ciebie pieniądz słowem ostatniém — odezwał się, wzdychając, Piszczała.
— Pewnie; bez niego ja życia nie rozumiem.
— A z nim byłoż ci lepiéj!
— Wszystkiemu winna Romana — wybuchnął stary — gdyby nie ona, nie to niewdzięczne dziecko, byłbym doprowadził moję sprawę do takiego końca, jak chciałem. Złość mnie porwała i rozum odpadł.
Ksiądz Piszczała widocznie już dłużéj nie życzył sobie rozmowy prowadzić, milczał; Gryżda się przechadzał po pokoju.
— Więc nic mi nie poradzisz, księże Ignacy? — zamruczał.
— Nie potrafię — rzekł Dziekan zimno. Chwilę jeszcze pomarudziwszy, Gryżda się wywlókł raczéj, niż wyszedł z plebanii. Był zupełnie nieporadny i zwichnięty. Od czego począć? jak? Co robić?
W miasteczku nie miał już nic więcéj do czynienia, powracał do domu. W czasie podróży utwierdził się w tém przekonaniu, że z żoną powinien się był rozstać, bądź co bądź. Do ofiary się gotował, ale w jego przekonaniu wielką być ona nie mogła.
W Dubińcach nie zastał szczęściem nikogo; nie chciał zwlekać, poszedł do pałacu. Ostyglejszy był teraz i więcéj panem siebie.
Jejmość znajdowała się w swoim pokoju z panną Zenejdą. Na widok wchodzącego Gryżdy, stara panna chrząknęła wyraziście, spojrzała na towarzyszkę i wyszła.
Gryżda rezolutnie zajął jéj krzesło.
Pani właśnie opatrywała pilnie pielęgnowane troskliwie paznogcie, bardzo ładne.
— Postanowiłem — odezwał się Gryżda — z jejmością się rozstać. Dla gachów nie myślę służyć. Dam waćpani powóz, konie. Zabierz sobie gałgany i rupiecie, naznaczę pensyą, powracaj do Wilna. To moje ostatnie słowo.
Jejmość słuchała cierpliwie.
— Doprawdy? — rzekła szydersko. — I myślisz, że tak łatwo zrobić, jak powiedziéć? Sprobuj że mnie ztąd wyprawić? gwałtem chyba, a i to nie będzie łatwo. Myślisz, żem tak głupia i dam się ztąd wyruszyć? Mam prawo tu być i zostanę, ani mi mówić o tém.
Zadzwoniła na służącego, dała jakiś rozkaz obojętny, i ani patrząc na Gryżdę, elegantowała pazurki.
Pan Zenon siedział, rozmyślając.
— Waćpani myślisz, że ja nie będę miał odwagi — rzekł — kazać jéj rzeczy popakować, powozu zaprządz, ją do niego wsadzić — i...
— Probuj — szepnęła jejmość — probuj; a naprzód, chcesz na mniejszéj rzeczy zrobić expery-