Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gryżda kułakiem odepchnął mówiącego.
— Pójdź won... ty jakiś!...
Głos mu w gardle uwiązł. Kostek się wpół zwinął i wysunął.
Zabawa przeradzała się w coraz bardziéj chaotyczną i bezładną. Głosy napiłych, śpiewających, chórem okrutnym rozlegały się po domu, a z koła tańcujących niekiedy wyrywało się krzykliwe: Hu! ha!
Gryżdy znowu widać nie było.
Jakim sposobem w przyciemnionym gabinecie znalazł się za firanką spuszczoną, w chwili gdy Palczyński wpadł do niego z gospodynią, i tu ją porwawszy, całował głośno, czemu się ona bynajmniéj nie opierała — wytłumaczyć nie umiemy. Kostek podobno winien był temu.
Wśród tych całusów rzęsistych, ani się spostrzegł Palczyński, gdy Gryżda, wyszedłszy z za firanki, uderzył go w twarz z całéj siły.
Pani krzyknęła... młodzieniec zniknął...
Stało się to w jedném mgnieniu oka.
Gryżdzina bardzo krótko stała nieco zmieszana naprzeciw trzęsącego się z gniewu męża. Zarumieniła się, wargi podniosła dumnie i zawołała.
— Łajdak!... zapłacisz ty mi za to.
I porzuciwszy go, natychmiast powróciła do salonu.
Na twarzy jéj nikt-by się był nie domyślił i nie postrzegł, że tylko co gniewną była... uśmiech powrócił na usta... zaczęła zachęcać i ożywiać do zabawy. Zegary wszystkie były zatrzymane, drzwi pozamykane, musiano się bawić do dnia, bo śledź z postném śniadaniem na rano był przygotowany.
Wypadku z Palczyńskim, oprócz Kostka, który gdzieś czatował za drzwiami, nikt świadkiem nie był.
Młodzieniec, wytrzeźwiony policzkiem, zniknął przez znane sobie kredensy. Kostkowi téż czas było do domu; zbliżył się do Bezdonowa.
— Zapytaj książę przy zręczności Gryżdy, co się z młodym Palczyńskim stało? Zdaje mi się, że coś zaszło... klap, klap.
I Kostek zniknął.
Bezdonow nie miał nic pilniejszego nad wyszukanie Gryżdy, ale znaleźć go nie mógł. Obszedł pokoje, salony, gabinety, zajrzał do sieni i kredensów — nigdzie ani śladu.
Tymczasem noc tak burzliwa i wesoła zbliżała się do końca, następował po niéj ów kwadrans Rabelais’go, który zamyka wszystko ludzkie. Ci, co się bawili najlepiéj, mieli teraz najstraszniejsze bóle głowy; panie chodziły jak złamane; tyle waśni się zasnuło przy kieliszkach, niejeden wydał się z tém, czego nie chciał, i posunął się daléj, niż godziło. Obrachowywano straty.
Panie zaczynały się wysuwać i prosiły o konie.
Ale tu nowa trudność była, bo woźnice i służba, widząc panów tak wesoło się zabawiających, nie mogli trzeźwo na to spoglądać. Prawie wszyscy ludzie byli pijani, konie głodne, wozy i powoziki tak ściśnięte w ciasném podwórku, że trudno było je wyzwolić.
Pani domu, należy jéj oddać tę sprawiedliwość, do samego końca dotrwała na swojém stanowisku, z przytomnością umysłu, wesołością, uprzejmością, swobodą, niczém nie zamąconą.
Zaraz po owém nieszczęsném spotkaniu z Gryżdą, wzięła tylko na stronę pannę Zenejdę i szepnęła jéj.
— Wystaw sobie, łajdak ten czatował za firanką i pochwycił Palczyńskiego, gdy mnie całował. Dał mu w ucho... ale ja mu za to zapłacę!
Podniosła rączkę do góry.
Panna Zenejda przyjęła z największém oburzeniem to zwierzenie się i powtórzyła tylko:
— A to łajdak!
Ranek nadchodził nareszcie; prawie wszyscy goście się rozjeżdżali, kilku tylko chorych i śpiących musiano poumieszczać w kątkach bezpiecznych, aż do zupełnego wytrzeźwienia. Pałac przedstawiał teraz obraz pobojowiska.
Bufety stały spustoszone, po posadzkach i dywanach walały się szczątki jadła i naczyń potłuczonych, woń potraw, win, wódki, zgaszonych świec, perfum, wilgoci wciskającéj się przez drzwi pootwierane, zmieszane razem, stanowiły atmosferę nie do zniesienia.
Szkody było przynajmniéj tyle, co radości i uciechy.
Z powracających do domów, oprócz kniazia Bezdonowa, mało kto nie stękał, ale wszyscy sobie obiecywali ostatni wtorek wynosić pod niebiosa.
Gryżdzina, ziewając, rozbierała się z pomocą Zenejdy, która, wcześniéj zrzuciwszy swój strój Amazonki, chuda, żółta, w spódniczce trochę brudnéj od krochmalu, w chustynce staréj, z włosami własnemi, których mało miała na głowie, pomagała pani i przyjaciółce do pozbycia się sukni i klejnotów. Rozmawiały z sobą pół słówkami, obie zadumane.
— Cóż ty myślisz? co z tego będzie? — mruczała Zenejda przez szpilki, które w ustach trzymała.
— Cóż ma być? ja tego łajdaka nauczę — od parła jéjmość. — Wielka rzecz, że chłopiec się zapomniał. Cóż to znowu? głupiec!... powiadam ci, tak go w ucho zamalował, aż mi się żal zrobiło.
— A ten mu nie oddał.
— Nie, bo się spłoszył... ja za niego zapłacę — dodała jéjmość.
Dzień już był jasny, w pałacu nastała cisza, w podwórzu muzyka, chwiejąc się na niepewnych nogach, ładowała basetle i bębenki na fury.
Gryżdy nigdzie widać nie było.
Mieszkanie jego na górze, kancelaryą, wszystko zajmowali goście téj nocy, na folwarku mieszkał ekonom, nie wiedziéć gdzie go szukać było.
Sama pani spać się położyła; panna Zenejda, ziewając, rozmyślała... weszła służąca.
— Nie wiesz, gdzie się Gryżda podział? — zapytała.
— Ludzie powiadają, że na piąterku siedzi w zimnéj izdebce — odparła sługa — ale bo wszystkie kąty zajęte były i nie wiedziéć gdzie spocząć.
Około południa, ludzie, nieco wytchnąwszy, opieszale się zaczynali brać do porządkowania, czyniąc sobie wyrzuty wzajemne. Mnóztwa rzeczy brakło, co chwila w obliczaniu rodziły się sprzeczki.
Sama pani podniosła się z łóżka, blada, zmieniona, z twarzą, na któréj resztki barw wieczornych składały mozaikę osobliwą; potrzebowała pomocy Zenejdy, aby przyprowadzić oblicze zmęczone do porządku. Siadała już do stolika toaletowego, który się odznaczał nieskończoną ilością słoików, gdy drzwi się otworzyły i w progu ukazał Gryżda, straszny, w odzieży pomiętéj, z wyrazem zimnym, ale okrutnym razem, na obliczu zbrzydłém jeszcze, pomarszczoném i przerażającém jakąś rozpaczą.
Stanął i długo ani drzwi za sobą zamknąć, ani się mógł odezwać.
Pani, odwróciwszy się od źwierciadła, wlepiła w niego oczy zuchwałe, grożąc, bynajmniéj nie strwożona.
— Mamy z sobą do pomówienia — wykrztusił Gryżda, posuwając się powoli.
— Przychodzisz mi robić wymówki, ty stary głupcze! — zawrzała pani. — Cóż to ty myślisz, żem ja za ciebie szła, aby z tobą się wędzić i z ludźmi nie żyć, i świata się wyrzec dla twych pięknych oczu? Śliczny mi gagatek! Szłam za ciebie dla pieniędzy, nie dla czego innego.
— To ja wiem — rzekł Gryżda — ale za te pieniądze mnie się choć to należy, ażebym u ludzi nie był pośmiewiskiem. Cierpiałem długo, oczy spuściwszy... ale już tego nadto... nadto.
— No, i cóż myślisz? — szydersko poczęła Gryżdzina. — Z domu się wypędzić ja nie dam, życia wcale nie myślę zmieniać. Palczyńskiego musisz przeprosić, na tém koniec.
Gryżdzie oczy zaświeciły, jak u żmii.
— Co daléj? — począł — hę? mam do nóg paść, przepraszać i prosić o przebaczenie? nie prawdaż? hę?
Jejmość ramionami ruszyła pogardliwie.
Gryżda oparł się o drzwi i zadumał.
Głupi! — mruczała jejmość, a po chwili, odwróciwszy się do zwierciadła, dorzuciła:
— Idź-że ty mi sobie precz!
— Ja nie wiem, kto z nas precz powinien-by pójść — wycedził pan Zenon. — Dom mój, wszystko moje. Jeżeli acani tu nie dobrze, możesz sobie z Zenejdą nazad ruszyć do Wilna; dam powóz, a nawet pieniędzy na drogę.
Słoik, który właśnie trzymała w ręku, cisnąwszy ze złością o stół, jejmość się zerwała z krzesła jak furya.
— Myślisz — krzyknęła — że się mnie pozbędziesz tak łatwo! jam tu pani. Zobaczysz kogo ludzie posłuchają i czyją wszyscy stronę wezmą.
Sprobuj zrobić awanturę i roztrąbić to głupstwo; przekonasz się, za kim pójdą ludzie. Ja się ciebie nie boję. Proszę! proszę!
Siadła znowu do toalety, Gryżda zadumany postał przy drzwiach.
— A no, zobaczymy! — zamruczał i wyszedł.
Zniknął znowu, gdzieś w kąt się zaszywszy; do obiadu nie przyszedł. Jejmość, panna Zenejda i parę osób wytrzeźwionych, siadły do postnego stołu, przy którym na niczém nie zbywało. Jejmość bynajmniéj nie dawała poznać po sobie troski i obawy o przyszłość. Żartowała, przypominała wczorajszą zabawę, cieszyła się nią, zapewniając, że długo ją ludzie popamiętają. Wspomnienia o mężu nie było.
Któryś z gości napomknął o nim.
— Stary się zmęczył — odparła żona — musi gdzieś spać w kącie. Nienawykły do podobnych festynów.
Skrzywiła usta pogardliwie i zaczęła mówić o czém inném.
Wieczorem nie pokazał się jeszcze Gryżda, ani go czuć było; pani rozkazywała i w jéj postępowaniu najmniejszéj zmiany nikt nie dostrzegł.
Nie troszczyła się wcale o następstwa tego, co zaszło.
Wieczorem tylko do Zenejdy się odezwała:
— Ciekawam, co on sobie myśli? Że się mnie łatwo pozbędzie?...
Rozśmiała się szydersko.
— Wszystko się to zatrze i zapomni, — odpowiedziała towarzyszka. — Ciężko głupi-by był, gdyby miał sam siebie narażać na ludzkie języki.
Co się działo z Gryżdą przez ten czas, mało kto wiedział. Siedział zamknięty, męczył się, myślał, — nie umiał znaleźć środka wyjścia z tego położenia.
Dręczyło go to szczególniéj, że gdyby sprawa nieporozumienia pomiędzy nim a żoną na jaw wyszła, mógł być pewnym, iż strony jego nikt nie weźmie. Człowiek tak pewny siebie i nawykły do postępowania wedle własnego widzi mi się, musiał w końcu znaleźć się zrozpaczonym i nieporadnym, gdyż z rana wyjechał, nie opowiadając się nikomu, wprost do Dziekana. I to po radę, on, który nikogo w życiu i nigdy się nie radził, śmiejąc się zawsze z tych, co cudzéj potrzebowali.
Dziekan zdziwił się mocno, gdy go na probostwie zobaczył. Słyszał wiele o lukullusowéj uczcie i szaleństwach ostatniego wtorku w Dubińcach, a tu mu się zjawił niespodziewany Gryżda, z taką zbolałą twarzą, jak gdyby nie zwycięstwo, ale największą poniósł klęskę.
Zimno się z nim przywitał Dziekan... Gryżda zajął miejsce i milczał długo.
— Nieszczęśliwy jestem, — rzekł z wysiłkiem. — Musiało mi doledz mocno, kiedy się aż skarżę.
Spojrzał dziekanowi w oczy.
— Żona — dodał krótko.
Ks. Piszczała milczał chłodny.
— Żona, niegodziwa — dodał — wyciągnąłem to z błota i mam — wdzięczność. Łajdaczka...
— Dlaczego-żeś jéj w błocie szukał? — spytał dziekan zimno. — Mój panie Zenonie, nie wierzysz ani w Boga, ani w żadne prawo na ziemi, oprócz prawa mocniejszego... ale widzisz, że, nawet po twojemu rzeczy biorąc, każdy krok fałszywy człowieka mści się na nim i ma w sobie nasienie kary! Jakżeś ty, z twoim rozumem i logiką, którą się tak szczyciłeś, mógł popełnić błąd tak gruby? Dziecko poczciwe i szlachetne przywieść do rozpaczy, a kobietę poślubić, któréj znać nie mogłeś...
Gryżda westchnął.
— Są chwile w życiu, — rzekł, — gdy się człek nie rządzi logiką, ale fatalizm jakiś w szpony go chwyta. Co tu począć?