Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gryżda. — Proszę mi dowieść, w czém ja przekroczyłem prawo?
Kniaź się roześmiał.
— Prawo jest ostateczną rogatką, po za którą wyjść nie można, mój panie; — dodał wesoło — ale i nie przekraczając go, można być, jak pan, powszechnie wzgardzonym. Pan o to nie dbasz, ale téż ludzie nie dbają o niego i odwracają się...
I Bezdonow siadł na krześle...
— A interes z Palczyńskimi? — począł szydersko — czy się już skończył?
Tu wskazał na twarz i na plecy:
— Tak, czy tak?
— Spodziewam się, iż się bez tego obejdzie — rzekł, zimną swą krew stawiąc przeciwko szyderstwu, Gryżda. — Widzi książę, gdyby mnie i obił, to co? Rozboje się trafiają... byłby proces; ja bym się wysmarował, a on poszedł by pod sąd.
Bezdonow, tą obojętnością rozśmieszony, parsknął. Popatrzył długo na Gryżdę.
— Daj że mi pan pokój — rzekł — i ruszaj sobie z Bogiem... Powinieneś to raz zrozumiéć, że gdy sprawę masz z kimkolwiek bądź, przegrasz ją na niewidziane. Żegnam pana!
Gryżda skłonił się nieco, zawrócił ku drzwiom i wyszedł...

IX.

Smutne jest życie.
Jaśniejsze chwile przechodzą jak błyski, aby po nich ciemności straszniejszemi się wydały... Lecz z tém wszystkiém pogodzie się trzeba mężnie, zapowiadając sobie wcześnie, że byt nasz jest ciężarem obowiązków, a nie czarą ambrozyi. Do pewnego stopnia przekonanie to miał wpojone zawczasu Sołomerecki. Przewidziéć było łatwo, choćby część tylko życia starego księcia widząc w oddaleniu, że przyszłość spadkobiercy smutną być miała.
Syn, ile razy przybywał w odwiedziny do ojca, dojrzalszym coraz, tém, w krótkim czasie pobytu swego, dobitniéj się przekonywał, iż ze śmiercią ojca runie wszystko i pozostaną gruzy tylko.
Lecz był to nadzwyczaj szczęśliwie usposobiony człowiek, który nieunikniony los swój przyjął z rezygnacyą męzką. Nie łudził się żadną z tych mrzonek, które zwykle służą potomkom rodów upadających: sprzedaniem imienia swego, poparciem rodziny, wyzyskiwaniem resztek i życiem na koszt cudzy. Być pasożytem na łasce Książąt R... lub dalszych krewnych, upakarzało go... Pobyt za granicą i obycie się w świecie, w którym żywsze prądy sprowadzają téż naglejsze losów zmiany, przygotowały go do następstw własnego położenia.
Ojciec łożył na wychowanie — było to wilkiém dobrodziejstwem, z którego Maurycy korzystał wielce. Był zbrojny, bo umiał dużo.
Pozostawało zastosowanie w kraju wiadomości nabytych za granicą. Mogło się to wydawać łatwém, tymczasem na miejscu okazało najtrudniejszem.
W tych warunkach cywilizacyi i pozostałych resztek przeszłości, w jakich kraj się znajduje, jest do zrobienia wszystko. Nietknięte skarby, niezużytkowane materyały leżą i walają się pod nogami. Ale odwagi i kapitału braknie, a naostatek trądycyi wyzyskiwania tego co Bóg dał.
Przeszłość tego nauczyć nie mogła. Zbierała ona z łatwością, co było gotowe, nie kosztowało pracy. Rola potrzebowała mało uprawy, lasy zdawały się niewyczerpane, trzody miały niezmierzone pastwiska, obszary ziemi były olbrzymie.
Gospodarstwo stawało się rodzajem podbierania miodu gotowego, który pszczoły przynosiły.
Przemysł i handel, któremi się brzydziła szlachta, opanowali Niemcy i Żydzi. Ze zmianą powolną piérwotnego stanu stosunków roboczych, położenia szlachty, praca rozumowana stała się koniecznością.
Lecz głównego pracy narzędzia — grosza brakło. Bez niego gospodarstwo musiało być nędzne, i w końcu zamrzeć na suchoty.
Sołomerecki trafił na tę chwilę, gdy wszyscy czuli, że coś robić było potrzeba, a nikt nie wiedział jak. Zmiana życia zupełna, nieuchronna potrzeba osobistego trudu, do rozpaczy przyprowadzały.
Gdzie niegdzie ulepszone zjawiały się gospodarstwa, tu i owdzie cukrowarnie, fabryki. Maurycy mógł miéć pewną nadzieję, że znajdzie zajęcie, ale nim się odo miało znaleźć, położenie jego było przykre i niemal śmieszne.
Z Dubiniec ocalono dla niego nie tylko pamiątki, ale wszystek sprzęt, jaki się tam znajdował, przez sto lat nagromadzony. Szacownych i małéj wartości rzeczy zebrało się tak niesłychanie wiele, że w owém Zalesiu, ofiarowaném jako przytułek przez Sędzinę, nietylko niemi zapchano dom cały, ale szopę próżną i poddasza.
Był to najosobliwszy zbiór sprzętu, łomu, gratów, rzeczy prześlicznych i na nic niezdatnych.
Kilka pokoików w Zalesiu wyglądało niemal jak magazyn starożytności. Ściany zawieszone były obrazami, a połowa ich stała jedne na drugich po kątach.
Maurycy nie miał odwagi się tego pozbyć, ani z tém rozstać i nie wiedział, gdzie pomieścić. Wiecznie być ciężarem Sędzinie, oburzało go; zabierać to wszystko z sobą gdzieś na jakieś mieszkanko rządzcy lub dyrektora fabryki, śmiesznie było myśléć. Położenie stawało się niecierpliwiącém.
Na wyjście z niego trzeba téż było męztwa. Sołomerecki postanowił, oprócz tego, co mu było najdroższém, sprzedać wszystko.
Ale kto to na wsi mógł kupić? Wieźć do większego miasta... co za koszta i kłopoty.
Czasem w duszy żałował, iż go namówiono nic nie odstępować Gryżdzie; teraz się go prosić? nie godziło.
Bijąc się z myślami, i dla narady, i dla podziękowania, pojechał dnia jednego do Białego Ostrowu.
Sędzinéj nie było we dworze, bo wyjechała na pola, w saloniku siedziała z książką Romana, która była tu już jak domową.
Służący powiedział Maurycemu, że pani natychmiast powróci.
Chociaż o mroku się z sobą spotkali w alei, Sołomerecki na piérwsze wejrzenie poznał Romanę, która zapłonęła rumieńcem i... rada była uciec, ale za późno już.
Sołomerecki grzecznie ją przywitał, przypominając się, i ze swobodą dobrze wychowanego człowieka rozpoczął rozmowę.
I Gryżdzianka téż wprędce zapanowała nad sobą, a nie widząc wyjścia z trudnego położenia, rozpaczliwie poczęła bawić gościa.
— Jak się Księciu wydaje kraj po długim pobycie za granicą? — zapytała po piérwszych preludyach.
— Bardzo oryginalnym.
— Zacofanym?
— Nie powiem — rzekł Sołomerecki — pojęcia nie są zacofane, ale czynności im nie odpowiadają. Przy tém oryginalność zależy na wielce nierównym stanie umysłów i... gospodarstw, życia i stopni wykształcenia. Obok tego, co wiek mógł najwykwintniejszego stworzyć, mamy tuż zabytki żywota przedhistorycznego, szczątki wszystkich przeżytych epok. Mozaika ciekawa, z któréj czas, ten wszechmogący twórca, kiedyś jednorodną całość stworzy. Tym czasem...
— Ale kraj piękny — przerwała Romana.
— I niesłychanie bogaty — dodał Sołomerecki. — Rozumu, nauki i trudu tylko potrzeba, aby się stał rajem.
— Rajem? — podchwyciło dziewczę. — Czy Książę wierzysz w raj na ziemi.
— Przepraszam, była to omyłka, — poprawił się Maurycy — raju niéma, ale może być znośne gniazdo i miłe.
— I zdaje się, że ono niém niegdyś było — cicho wtrąciła Romana, — choć na tę przeszłość plwają i rzucają kamieniami.
— Ja także jestem tego przekonania — mówił Sołomerecki, — bo nie wierzę w to, aby była jedna i jedyna formuła stanu społecznego. Każdy naród ją dla siebie wyrabia.
Romana słuchała z uwagą. Zwrot rozmowy był już dla niéj za poważny, nie śmiała się odzywać.
Spytała potém, czém się Książę zabawia w Zalesiu, oprócz książek, bo ciągle czytać nie można, i czy nie zajmuje się malarstwem, albo muzyką.
— Gram źle na fortepianie — rozśmiał się Sołomerecki, — rysunku uczyłem się technicznego, nie wiele więc go umiem. Sztukę lubię, lecz uprawiać jéj nie śmiał bym; trzeba się oddać całym téj pani zazdrośnéj, albo być najśmieszniejszą w święcie istotą — diletantem. A pani? — spytał Sołomerecki.
— Ja właśnie, niestety, do tych nieszczęśliwych należę.
Zaczęli się śmiać oboje, gdy w tém głośne wołanie w przedpokoju oznajmiło przybycie Sędzinéj, która gdy weszła, panna Romana, zobaczywszy ją, znikła natychmiast.
— A, po tysiąc razy przepraszam! — zawołała, idąc do Maurycego — musiałam wyjechać w pole, aby okazać, że mnie żniwo i kopy obchodzą, lecz...
— Miałem tu bardzo przyjemne towarzystwo — wtrącił Książę. — Nie wiem, kto to jest, ale już raz spotkałem tę panią w ogrodzie w Dubińcach...
— A! nie wiész Książę, kto to jest? — uderzając w ręce, krzyknęła Sędzina, — doprawdy nie wiész?
Maurycy potrząsnął głową. Nie zwykł był na plotki polować, nie słyszał więc nawet, że Sędzina przyjęła do siebie Gryżdównę.
— Jakże Książę znajdujesz tę panienkę? — z uśmiechem zapytała Brodzka.
— Nadzwyczaj miła i bardzo wykształcona; czuć to w każdém jéj słowie — rzekł Maurycy.
— I mnie się ona tak samo wydaje — wzdychając, rzekła Sędzina. — Biedna istota! Co za los! Książę się nie domyślasz?
(Nazywano go ciągle tym tytułem, choć się od niego wypraszał).
— Jakże bym mógł! nie znam tutejszych stosunków.
— To córka... Gryżdy — dodała Sędzina.
Sołomerecki chwilę stał tak zdziwiony, iż nie mógł słowa przemówić.
— Córka Gryżdy? ale cóż ona tu robi.
— Biedna istota, powtarzam, musiała opuścić dom ojca, nie mogąc się pogodzić z jego obrzydliwym cynizmem. Przyjęłam ją tymczasowo do siebie. Jest w istocie nadspodziewanie dobrze wychowaną i utalentowaną, szczęściem, nic do ojca nie podobną, chyba z tego, że ma w charakterze energii wiele.
Książę teraz przypomniał sobie, jak w ogrodzie zapewniała go, iż drogie mu pamiątki nie zostaną zatracone.
Zaczął się rozpytywać o nią, potém rozmowa się zwróciła na Zalesie.
Podano herbatę. Sędzina posłała po Romanę, ta przeprosiła, składając się bolem głowy.
Maurycy zrozumiał to, że się z nim spotkać nie chciała, gdyż raz dowiedziéć się musiał, kto była.
Czy go zajęła bardzo sobą, nie umiemy powiedziéć, lecz że, powracając, myślał o niéj ze współczuciem, to pewna.
— Gryżdzianka — powtarzał, potrząsając głową. — Są fenomena na świecie!
W następną niedzielę, Sędzina z panną Romaną pojechały do kościoła, a po Sumie zwyczajem było, że się na małą przekąskę zbierano do Dziekana.
Sołomerecki był także na nabożeństwie i znalazł się na probostwie. Zdawało mu się, iż winien był się zbliżyć do Romany, aby ją przekonać, iż nazwisko i pochodzenie wcale go przeciwko niéj nie uprzedzało.
Bez zbytniego więc narzucania się, poszedł do zakłopotanéj dziewczyny, która kwiatkami na oknie udawała niezmiernie zajętą, przywitał się z nią i zmusił do rozmowy.
Trwała ona krótko, bo goście u księdza Piszczały zwykle nie bawili długo, oprócz tych, którzy na obiad zostawali; ale potwierdziła przekonanie Maurycego, iż panna Romana była w tém miejscu i kółku, w jakiem ją znalazł, cale niepospolitém zjawiskiem.
Na przekorę wszelkim staraniom Sołomereckiego, który, nie chcąc tracić czasu, był by przyjął jakiekolwiek zajęcie, wszelkie zabiegi były próżne.