Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wy i cielęta pasły się swobodnie w zaroślach i na łąkach.
Romana, znalazłszy się w ogrodzie, który znała mało, bo za życia starego Sołomereckiego noga jéj w nim nie postała, z przyjemnością go zaczęła przebiegać, rozpatrywać się, śledzić dawne życia szczątki, ale zabłąkała się wkrótce.
Wieczór nadchodził. Zaczęła szukać wyjścia z tego labiryntu starych drzew i młodych bujnych zarośli. W tém na zaniedbanéj, wilgotnéj uliczce, w końcu starego parku, ujrzała naprzeciw siebie idącego mężczyznę, który krokiem powolnym, nie widząc jéj, posuwał się na przód. Stawał niekiedy, patrzał, i widoczném było, że się przechadzał bezmyślnie.
Romana sądziła z początku, iż to być musiał ktoś z pozostałéj służby pałacowéj, która jeszcze nie cała rozpuszczoną była; ale zbliżenie się do zagadkowego gościa, przekonało ją, że się myliła.
Był to człowiek młody, przystojny, pięknéj postawy, ubrany nie wytwornie, lecz z pewną starannością i smakiem; jedném słowem, był to młody Sołomerecki, który, korzystając z gościnności starego sługi, wolał tymczasem u niego w Dubińcach pozostać, niż wpraszać się do Sędziny.
Panna Romana, równie jak on zdziwioną była spotkaniem; nie domyślała się z razu, kto to być mógł, a Maurycego widziała tylko przez okno, gdy nieszczęśliwéj jego z ojcem podsłuchała rozmowy. Nie przyszło jéj na myśl zrazu, iż on to był, ale po chwilce zastanowienia odgadła, serce jéj uderzyło, zdało się biednéj dziewczynie, że przeznaczenie jakieś ją wygnało z dworku, jego tu sprowadziło umyślnie, aby... dozwolić jéj zbliżyć się do pokrzywdzonego.
Nie było w tém ani cienia żadnéj zalotności niewieściéj, bo téj nie miała Gryżdówna, a przejęta była swém posłannictwem nawrócenia ojca, i całą duszą mu była oddaną.
Maurycy, nie wielką wagę przywiązując do spotkania kobiety, która powierzchownością, ani strojem się nie odznaczała, był-by ją pominął, zaledwie kiwnąwszy głową, gdyby Romana sama, ze śmiałością, któréj rozgorączkowanie jéj dodało, nie zwróciła się ku niemu.
— Przepraszam pana — rzekła — zdaje mi się, że zbłądziłam; którędy mogę trafić na drogę do alei, ku pałacowi?
Sołomerecki stanął i teraz dopiéro mógł baczniejszą zwrócić uwagę na dziewczę, w którego twarzyczce nieładnéj błyszczało życie i rozbudzony umysł. Romana nie odznaczała się niczém, oprócz pewnego uroku młodości i tego, jaki daje rozum a życie duchowe, które się w rysach odbija zawsze i z nich promienieje. Maurycemu na myśl nie przyszło nawet, że to mogła być córka Gryżdy. W tych bezpańskich teraz Dubińcach mogło się tyle osób nieznanych mu znajdować i przechadzać.
Dźwięk głosu miły usposobił go dobrze.
— Pani nie tutejszą jesteś? — zapytał.
— Tak jak obcą, — odpowiedziała żywo Romana, usiłując przedłużyć rozmowę. — Nie znałam wcale téj zdziczałéj części ogrodu.
Sołomerecki nie miał wielkiéj ochoty do zawiązywania znajomości, ale grzeczność miał za obowiązek.
— Jest to dziś już — rzekł, — nie ogród, nie park, ale las i zarośle. Ja sam, który od bardzo dawna znałem Dubińce, poznać ich nie mogę.
Westchnął.
Romana spojrzała na niego.
— Domyślam się, — odezwała się śmiało, — że mam przed sobą młodego dziedzica.
Maurycy się uśmiechnął smutnie.
— Niestety, wcale się nim nazwać nie mogę — odparł. — Wprawdzie, był-bym mógł nim być...
Skłonił się i dodał:
— A pani?
— O! ja tu zupełnie, zupełnie jestem obcą, przypadkowo się tu znajduję, — odezwała się żywo bardzo Romana. — Niech mi książę daruje, że jestem tak nieprzyzwoicie natrętną, sama to czuję, ale niewieścia ciekawość mnie tłómaczy. Wszakże to uznaném jest, że ciekawemi być musimy. Czyż to może być, ażeby w Dubińcach dla syna Księcia Leona nic już nie pozostało?
Zmierzyła go oczyma.
Maurycy stał prawie osłupiały pytaniem, które mu było przykre. Wyraz twarzy to okazał.