Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ojciec pani mówił mi o rozdrażnieniu, wynikłém z jakiegoś nieporozumienia? — wtrącił Fiszer.
Rumieniec oblał twarzyczkę smagłą dziewczęcia.
— Jest-żeś pani tak bardzo wrażliwą i nerwową? — dodał Niemiec.
— Bynajmniéj, — prędko odparła Romana — lecz wczoraj, nie wiem... Nie mogliśmy się jakoś z ojcem pogodzić, posprzeczaliśmy się trochę.
Spuściła oczy.
Fiszer wziął ją za puls i liczył bicia jego, mało co przyśpieszone, ale zdradzające podrażnienie nerwowe.
Romana z pod oka, nieznacznie, wpatrywała się w nowego człowieka, którego równie odgadnąć usiłowała, jak on ją.
— Czujesz się pani chorą jeszcze? — zapytał.
— Osłabioną trochę, nie chorą — odpowiedziała Gryżdówna. — Mam dosyć mocy nad sobą i nie poddam się łatwo nawet rozdrażnieniu nerwowemu. Nie prawdaż, konsyliarzu, iż duchem ciało zwyciężyć można i chorobę nawet przemódz?
Zapytanie to, dowodzące wykształcenia i pojęć, których się w niéj znaléźć nie spodziewał, zdziwiło mocno Fiszera. Oczy mu zaświeciły...
Miał przed sobą widocznie nie prostą dzieweczkę, ale jakiś fenomen, w tym kącie zapadłym, pod skrzydłem takiego Gryżdy, nie pojęty. Mocno go to zaczęło zajmować. Wpatrywał się w nią zdumiony.
— Niezawodną jest rzeczą — odparł, — że siła woli człowieka cudów dokazuje, że chciéć, jest to prawie módz; ale potrzeba, ażeby to była wola, nie zachcianka, potęga trwająca, nie kaprys.
— O! ja kaprysów nie mam, — odpowiedziała żywo Romana, którą sympatyczna postać doktora zaufaniem natchnęła.
— Mam pani co przepisać? — spytał po chwili Fiszer.
— Zdaje mi się, że w tém, coś pan powiedział przed chwilą, najlepsze znajdę lekarstwo — odezwała się Romana — nie prawdaż? Będę miała wolę być zdrową, a przeciwko rozdrażnieniu i wrażeniom zbyt silnym postawię... co mam postawić? — zapytała, uśmiechając się.
— Zimną krew, którą młodym trudno czasem utrzymać — dodał doktor, również z uśmiechem.
— Szczególniéj — dorzuciła Romana, — gdy się ma do czynienia z ojcem, który popsuł swoją dobrocią. Nie przyznała-bym się nawet do sprzeczki téj, wstydząc się jéj, gdyby sam ojciec panu o niéj nie wspominał.
— Potrzeba na przyszłość unikać podobnego wypadku — rzekł Fiszer.
— A gdyby on był nie do uniknienia? — przerwała Romana, — użyć całéj siły woli, ażeby się wrażeniu nie poddać, nie prawdaż?
Doktor potwierdził ruchem głowy.
Właściwie narada była skończoną. Fiszer już tu nie miał nic do czynienia i mógł-by był się pożegnać.
Nie odchodził jednak. Romana kazała przynieść śniadanie. Dla niéj także gość ten był pożądanym, czuła, że z nim mogła o czémś więcéj mówić, niż z sąsiadką, panią Stoklicką, która oprócz swéj fluxyi i drobiu, o niczém nie myślała i nie mówiła.
— Przy tak mocném postanowieniu, jakie pani masz, nie poddawania się wrażeniom — rzekł po chwili Fiszer, — nie wiem, czy potrzebuję jéj zapisać krople laurowe?
— Jak pan chce — rzekła, śmiejąc się smutnie, Romana.
Niespokojny Gryżda, odprawiwszy nareszcie Symeona z likwidacyą, wszedł w téj chwili do pokoju córki, która, pod pozorem jakimś, chcąc ukryć poruszenie, jakiego doznała, wyszła.
— Jakże ją pan znalazłeś? — spytał Gryżda.
— Niema nic niebezpiecznego na teraz, ale pan powinieneś unikać drażnienia i sprzeczek, aby tego, co było, przypadkiem nie uczynić naturą i nie przyprawić córki o chorobę.
Gryżda usta zaciął.
— Więc to ja winienem? — zapytał.
— Córka pańska mnie wcale objaśnić nie chciała — rzekł Fiszer — ale gdy podobne zajście ma miejsce pomiędzy osobą starszą wiekiem, a młodą, ja zawsze obwiniam pierwszą.
— Może waćpan masz słuszność, — odpowiedział po namyśle krótkim Gryżda, — starsi powinni obchodzić się z młodszymi, jak z dziećmi, lecz są czasem wypadki...
Tu, przerwawszy sobie, dodał na zakończenie:
— Spodziewam się, że to się więcéj nie przytrafi. Zapewne, że jest w tém trochę mojéj winy: najprzód, że miałem do czynienia z dzieckiem, a powtóre, że — z kobietą.
Fiszer popatrzył nań, nic nie odpowiadając. W dłuższą rozmowę nie miał ochoty z nim się wdawać, zamruczał, że czasu ma mało, zażądał tylko pożegnać pannę Romanę i zabierał się do odjazdu.
Pobyt, narada, śniadanie, wszystko to razem zabrało tyle czasu, iż, gdy się Fiszer jechać gotował, było już po dwunastéj. Pora obiadowa.
Romana weszła, zwracając się do ojca z głośneni wezwaniem, aby doktora na obiad prosił.
— Śpieszy się — odparł, krzywiąc się, Gryżda.
Nie odpowiadając ojcu, podeszła do Fiszera.
— Zostaniesz pan na obiedzie? — odezwała się.
Niemiec, trochę pomyślawszy, skłonił głową. Nie o obiad mu chodziło, ale ta zagadkowa Gryżdówna go intrygowała, chciał poznać ją lepiéj. Nikt w okolicy nie miał wyobrażenia, czém być mogła córka osławionego psiawiary, on piérwszy mógł się teraz zbliżyć nieco i coś powiedzieć o tém. Każde jéj słowo, umiejętność języków, obejście się, ton, zdradzały wychowanie lepsze i obycie się, ze światem. Twarz, postać, mowa, miały wiele oryginalności. Fiszer był zaciekawiony wielce.
Nie śmiejąc córce się sprzeciwiać, aby jéj nie drażnić znowu po wczorajszym wypadku, Gryżda kazał obiad przyśpieszyć, wydobył butelkę ladajakiego wina i w kwaśném usposobieniu siedli do stołu. Powiększyło je to w gospodarzu, że Romana była zupełnie na pozór spokojną i swobodną. Ojciec lękał się dziecinnych dąsań i kaprysów, znajdował takt i odwagę do zapowiedzianéj walki.
Dawało mu to do myślenia.
Przy obiedzie rozmowa się toczyła ciągle prawie po niemiecku, a Gryżda tyle go tylko rozumiał, co mu z seminaryum pozostało. Chwytał więc ledwie piąte przez dziesiąte słówko jakieś, odgadując, iż rozmawiano o takich przedmiotach, które go wcale nie obchodziły.
Panna była niemal wesołą, a doktor, przez nią ożywiony, stał się niezmiernie rozmownym. I to się nie podobało Gryżdzie.
— Jeżeli sobie głupi konsyłiarz wyobraża, że... po pannę Romanę będzie mógł sięgnąć — rzekł w duchu — to mi go żal, bo się zawiedzie.
Obiad przeciągnął się trochę dłużéj, niż doktor rachował, to téż zaraz po czarnéj kawie siadł na bryczkę i odjechał.
Romana odejść miała do swego pokoju, gdy wpadający do jadalni chłopak zdyszany oznajmił, że Palczyńscy jechali...
Słyszeliśmy już to nazwisko parę razy wymienione, jako człowieka, który się piérwszy zbliżył do Gryżdy.
Stary, niegdyś prawnik i mecenas, potém obywatel, urzędnik a nawet w końcu marszałek, Palczyński, ubogi szlachetka, był dorobkowiczem.
O genezie fortuny jego mówiono dwuznacznie, lecz że ona dawnych czasów sięgała, a nic się tak nie zaciera, jak pamięć dziejów, które przyniosły pieniądze i fortunę, Palczyński był już teraz zacnym i szanowanym obywatelem.
Powierzchowność miał szczęśliwą, postawę piękną, twarz przystojną, coś niby szlacheckiego i szlachetnego, występowanie z pańska; ale pod temi pozorami dystyngowanemi był to człowiek maleńkich robót, moralności wątpliwéj, rachujący tylko na przebiegłość swoję a głupotę ludzi.
Ojciec syna jednak, któremu dał wychowanie paniczykowskie, łotrzyka i hulaki wypolerowanego w stolicy, robiącego długi i wiodącego życie awanturnicze, Palczyński, wszystko obliczywszy, miał zamiar ożenić go z córką Gryżdy.
Miał już u niego pewną zasługę, bo mu potajemnie dawał rady, tyczące się likwidacyi i ubezpieczenia wierzytelności. Gryżda poszedł za niemi i zawdzięczał mu przeprowadzenie prędkie interesu, ale wdzięczność jego wcale do niczego prawa nie dawała.
Do zasad głównych jego należało: nie wiązać się żadnemi uczuciami podobnemi. Mógł zapłacić pieniędzmi i to skąpo, ale do obowiązków się nie poczuwał.
Palczyński nie dosyć go znał, aby mógł o tém sądzić. Zdawało mu się téż, że, odepchnięty przez wszystkich, musi wpaść w jego ręce.
Syn pana ex-marszałka był zresztą, przy zupełnie pustéj głowie i sercu, ładnym, wesołym, przyjemnym w towarzystwie chłopcem, bardzo się mogącym podobać.
Wabił się na imię Ernesta.
Gryżda, posłyszawszy o Palczyńskich, spojrzał na córkę. Dla saméj rozrywki życzył sobie, ażeby wyszła do gości.
— Ogarnij-no się — rzekł. — Palczyńscy jadą wyjdziesz do nich.
— Nie, nie wyjdę — odparła Romana, która od dnia wczorajszego po raz piérwszy stawała w opozycyi z ojcem, czego dawniéj nigdy nie bywało.
Gryżda oniemiał.
— Jak to, nie wyjdziesz? — spytał.
— Bom chora, znużona i spoczynku potrzebuję, a znajomości z Palczyńskimi wcale sobie nie życzę.
To mówiąc, i w dalsze się nie wdając rozprawy, wyszła.
Gryżda uczuł, że wczorajszy wypadek ją wyemancypował, wojna się domowa rozpoczynała. Nie była mu na rękę, przy interesach, jakie mu spadły na głowę — lecz — kości były rzucone.
Nie miał się czasu namyślić jeszcze, gdy koczobryk, wiozący gości, stanął u ganku.
Wysiadł z niego pan ex-marszałek, we fraku, z miną pańską, którą przybierał od czasu ostatniego urzędowania, i twarzą, mile się uśmiechającą, a za nim młodzieniec, jak z igły, podobny do ojca urodą, ale wcale innego stylu.
Dla dziewcząt z garderoby był on rażąco pięknym; kto inny poznawał w nim łatwo zszarzanego w złém towarzystwie chłopaka.
Oba z nadzwyczajną czułością i respektem witali Gryżdę, sądząc, że się mu tém zalecą; dla niego było to tylko tematem do szyderstwa z podłości ludzkiéj.
— Nikczemni — mówił sobie w duchu.
Rozmowa, poczęta w sposób oklepany, wkrótce doprowadziła do tego, iż gospodarz napomknął o wczorajszéj słabości córki, bytności doktora i o tém, że ona nie może się gościom pokazać.
Młodemu Palczyńskiemu, którego ubiór i fryzura zdradzały, że na podbijanie serca przybywał, oblicze się zachmurzyło.
Stary usiłował być wielce ożywionym.
Przybywał on z raportem.
— Sędzina zaprasza na Święty Ignacy, — rzekł — wszyscy się tam zjechać mają dla narady, jak-by Sołomereckiego ratować.
— A mnie uczynić banitą? — odparł Gryżda, poruszając ramionami, — wszak tak?
— To-by niczém było, — zawołał ex-marszałek, — boć nie dbasz acindziéj o psie głosy, ale słyszę, że do licytacyi się gotują, aby do Dubiniec nie dopuścić.
— Doprawdy? — zapytał zimno Gryżda. — Sprobować mogą, ale nikt nie zechce dać za ten majątek tyle, co ja, a przepłacać go nie mogą; naostatek wiele potrzeba gotówki, zkąd ją wezmą?
— Co do pieniędzy — przerwał Palczyński, — jeżeli przyjdzie do skutku kolekta, którą Sędzina wnosi...
— A pan sądzisz, że młody Sołomerecki-by ją przyjął? — roześmiał się Gryżda. — Ja go znam i nie boję się tego. Dumny chłystek, choć tytułu książęcego sobie dawać nie dozwala, będzie wołał rachować na swoję belgijską naukę.
Palczyński, usiłujący się zasłużyć, rozpostarł się potém obszernie z radami prawnemi, wchodząc w szczegóły, czego Gryżda słuchał dosyć obojętnie. Przeciągnęło się to do herbaty.
Tymczasem Romana, która zapowiedziała ojcu,