Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
PSIAWIARA.

POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
przez
J. I. Kraszewskiego.

TOM PIÉRWSZY.

Do A. Pługa.
Dnia 1 Lipca 1883 r.

Kochany, mój stary przyjacielu. Gdym ci obiecywał „Psiawiarę“ i prosił cię, abyś tytuł ten, trochę dziwnie brzmiący, zmienił według upodobania — nie przewidywałem, gdzie mnie dziwny obrót lotu rzuci, gdy pisać to będę.
W siedmdziesiątym piérwszym roku życia, ciężko choremu dostać się pod klucz — wierz mi, jest to jedna z tych niespodzianek okrutnych, które tylko próbą i dopustem Bożym nazwać się może.
W takiém położeniu i stanie umysłu, w jakim się znajduję, nie dziwuj się, że i „Psiawiara“ nie tak się wykonała, jak ją myśl osnuła.
Zmuszałem się do pisania, aby nie przemyślać o czém inném, aby odciągnąć się od rozważania położenia mego i z niém połączonych przykrości dotkliwych. Ten przymus nie zawsze mógł wypaść na korzyść opowiadania.
Czuję sam, że ono nosi cechy jego, że w niém laudanum, co nerwy zburzone codzień uspakajać musiało, a sen uciekający sprowadzać, i niepokoje dnia, tęsknice samotności, i zniecierpliwienia różne się odbiły. Potrzeba było mocy nad sobą, aby się przenieść w krainę fantazyi dla ucieczenia od rzeczywistości, któréj może najcięższém brzemieniem jest niepewność i ciemność, jakie ją otaczają.
Bądź co bądź, opowiadanie to, choćby jako ciekawy produkt tego, co może wola człowieka w walce z niewolą, powinno jak jest pozostać.
Kiedy będę go mógł ci przesłać, Bóg jeden wié, bo w téj chwili ja sam nie wiem, kiedy, jak i w jakich warunkach odzyskam to, co jest człowiekowi najdroższém.
W Pau, gdzie mi było naprzód za zimno, a potém za gorąco, cierpiąc mocno, wśród nocy, jak zawsze, bezsennych, mnóztwo notatek sobie przygotowałem do „Psiawiary“. Nie mam ich dziś w ręku, bo z innemi zabrane zostały. Nie wszystkie mogłem przypomniéć, ani ich zużytkować.
Być może nawet, że główna myśl, o któréj ci donosiłem, w zapale wykonania uległa jakiéjś zmianie.
Tak jest, nie cofam wyrazu; był to zapał, do którego umysł się zmuszał natężeniem wielkiém — nieprzerwaną pracą. Dziś, gdym do ostatniéj doszedł stronicy, żal mi, że się to już skończyło, tęskno mi, żem znowu oko w oko z sobą i tą ciężką rzeczywistością, któréj trwania niepodobna jest przewidziéć.
Nigdzie systematyczniéj i powolniéj nie dzieje się zadość wszystkim formom sprawiedliwości, jak w tym kraju. Są one nieuniknione, nie uwalnia od nich choroba, nie ogląda się nikt na wiek, nie przyśpieszy ani o jednę minutę końca żadne błaganie.
Lecz, nierozpisuję się już więcéj...
Wątpię bardzo, ażebym pozostał w tym kraju. Po latach dwudziestu, choćby ze stratami i żalem, przyjdzie mi zapewne na ten krótki czas, jaki mi pozostaje do goszczenia między wami, wynosić się gdzieś tam, gdzie znajdę cisze, swobodę i bezpieczeństwo.
Dokąd losy poniosą? a nawet czy się do tego dobiję? Chi lo sa?
Ściskam dłoń twoję, bo wielki czas skończyć to smutne posłanie

Twój
J. I. Kraszewski.




I.

Piękne jest Podole, poetyczna Ukraina, ale Wołyń ma w sobie coś tak uroczego, tak czarodziejskiego, iż z nim żadna z sąsiednich ziem porównaną być nie może. Takim się on wydaje z blizka tym, co tam życie rozpoczęli i pędzą, a cóż dopiéro ludziom, co część wieku przeżywszy na nim, opuście musieli i tęskno zawsze przypominają go sobie. Wszystko się potęguje we wspomnieniach; obraz, z którym człowiek w duszy się nosi, z czasem nabiera kształtów i barw cudownych. Niéma w tém kłamstwa i przesady, ale jest idealny blask, w którego światłości wszystko nowego nabiera życia. Krajobraz, w tęsknotę oprawny, zyskuje wiele.
Wołyń zaś nie potrzebuje nawet tego upiększenia, aby być pięknym. Zielone jego wzgórza, dębowe lasy, błyszczące stawy, smaragdowe łąki, złociste łany, i dwory siedzące w gniazdach olch i topoli, stanowią coś, jemu tylko właściwego — czego nigdzie indziéj niéma...
I, jak wszędzie, tło i otoczenie wyrabia tu żywot odrębny, tworzy ludzi, atmosfera napawa tém, czém jest przepełnioną...
Ale to — stare dzieje.
W Łuckim powiecie, dziś zapewne przezwanym inaczéj, leżał w tym czasie, w którym się powieść nasza ma rozwijać, piękny i znaczny majątek, Biały Ostrów.
Miał on tym stronom tylko właściwą dwulicowość: ziemię z jednéj strony, żyzną, jak podolska, z drugiéj lasy ogromne poleskie, skarbiec niewyczerpanych bogactw dla tych, co niemi zarządzać umieli.
Z zazdrością téż spoglądali dorobkiewicze na te dobra, ostrząc zęby na nie, lecz nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, aby sięgnąć po nie mogli; chyba kiedyś może, ale bardzo nierychło, Biały Ostrów mógł z rąk dawnych posiadaczy spadkowych przejść w szpony tych, co ziemią tak frymarczą, jak wszystkiém, co w nie wpada.
Dziedziczką jego była naówczas wdowa, tytułowana Sędziną, pani Natalia z Brusów-Stokowskich Brodzka, niezbyt już młoda, lecz obiecująca żyć, jak to u nas poczciwe niewiasty dawniéj umiały, to jest, bodaj do lat seciny. Nie miała ona dzieci, nie zdawała się chciéć wyjść za mąż, choćby jéj na pretendentach nie zbywało, ale energiczną i przewidującą była tak, że majętności na łaskę i niełaskę losu odumrzéć nie mogła. Tak się naówczas wszystkim zdawało, tak sobie powszechnie, mówiąc o niéj, powtarzano. W sąsiedztwie z dawna ją przezwano Kozakiem, o czém wiedziała i nie gniewała się za to wcale. Ale bo téż oryginalniejszéj nad nią istoty z dawna pewnie na całym Wołyniu, a może i na szerszéj przestrzeni, znaléźć nie było łatwo.
W chwili, gdy się nasze opowiadanie rozpoczyna, pani Sędzina miéć musiała lat czterdzieści i kilka, lecz siły i zdrowie dwudziestoletnie winna była życiu czynnemu, niemal męzkiemu. Niewieściego w sobie nie miała, nic, oprócz serca. Nie piękna za młodu, jak pospolicie wszystkie upośledzone w tym względzie kobiety, w późniejszych latach nietylko nie zbrzydła, ale niemal wypiękniała. Niewielkiego wzrostu, silnie i kształtnie zbudowana, figurę miała zręczną, postać młodą, mchy żywe do zbytku, twarz płci ciemnéj, a rysów dziwnych, ruchomych, niekształtnych, ale pełnych wyrazu i życia. Czarne oczki ogniste strzelały z niezmierną siłą, brwi nad niemi gęste, grube, najeżone, marszczyły się razem z czołem często groźnie, zawsze niezmiernie energicznie. Maleńki nosek nie zdobił jéj wcale, a pod nim zarysowywało się coś nakształt wąsika, którego pani Natalia bynajmniéj się nie wstydziła. Usta dosyć szerokie, z wargami różowemi, wydatnemi, rzadko się zamykały, bo pani Natalia nie umiała w sobie ukrywać nic, a umysł jéj i fantazya nie odpoczywały nigdy. Wyrazów téż, mówiąc, nie dobierała wcale; zarzucano jéj nawet, iż się niekiedy, ożywiwszy do zbytku, posługiwała niezupełnie kobietom właściwemi; klęła i łajała często po kozaczemu.
Obyczaje miała męzkie. Za życia ojca, wielkiego myśliwca i zawadyaki, wychowywana przez niego, bo matka ją małą odumarła, przejęła zupełnie jego mowę, nawyknienia, upodobania. Jeździła konno doskonale, powoziła czterema końmi i paliła z bicza tak, że jéj woźnice mogli zazdrościć. Strzelała téż wybornie i polowanie tak lubiła, jak ojciec nieboszczyk. Na gospodarstwie znała się nie gorzéj od tych, co uchodzili w okolicy za najlepszych rolników; rządzcy do znacznego majątku nie potrzebowała wcale. Pola swe i lasy objeżdżała sama, i często ją przy robotnikach, podpartą w boki, w dziwacznym kapelusiku, w bucikach męzkich, podpasaną skórzanym paskiem, widziéć było można.
Dziedziczka pięknego majątku, choć nie ładna i trochę straszna dla przyszłego męża, miała za młodu bardzo licznych konkurentów, ale wszystkich odpaliła. Nie wierzyła, żeby się kto w niéj mógł zakochać, a sama do rozmiłowania się skłonną nie była.
Miała już lat dobrze dwadzieścia i kilka, gdy w sąsiedztwie małą wioszczynę odziedziczył po stryju, tak zwany, Izio (Izydor) Brodzki. Przybywał on kędyś z Podlasia i na Wołynia był obcym. Wioszczyna jego, Pasieczyńce, przytykała do Białego Ostrowu.
Objąwszy ją, Izio naturalnie objechał sąsiedztwo. Chłopak był młody, nie piękny, nieśmiały, naiwny i łatwowierny, ale dziwnie dobrego serca. Z niebardzo tęgą głową a miękkiém usposobieniem, starający się ze wszystkimi być dobrze, ufający każdemu, Izio przeznaczonym był na to, aby padł ofiarą tych, którzy z poczciwości i powolności korzystać wcale się nie wzdragają.
W Białym Ostrowie począwszy bywać, nie zamyślał starać się o bogatą dziedziczkę, ale upodobał sobie jéj towarzystwo, właśnie może dla wielkiéj różnicy charakterów... i, nie zamierzając wcale zdobywać serca, pozyskał sobie wielką przychylność panny Natalii.
Widząc niebezpieczeństwo, na jakie był narażony w towarzystwie, którego nie mógł uniknąć, panna Natalia wzięła go naprzód w opiekę. Usiłowała kierować nim, prowadzić go, ostrzegać, wlać w niego energią swoję. Na nic się to wprawdzie nie przydało, ale zbliżyło ich do siebie i obudziło wielką wdzięczność w Iziu.
Przestrogi przyjaciółki przyjmował chętnie, ale iść za niemi nie miał siły; poczciwy chłopak, wciągnięty, wyzyskiwany, ograbiony, wplątany w interesa, wpadł w najprzykrzejsze położenie.
Naówczas-to, gdy go wszyscy mieli za zgubionego, niewiadomo jak, panna Natalia, dała mu do zrozumienia, że gotową jest wyjść za niego. To pewna, że on piérwszego kroku uczynić był-by nie śmiał. Ślub odbył się prędko i bez żadnych wielkich ceremonii. Gości zaproszono nie wiele, występu żadnego nie było. Izio, szczęśliwy, przeniósł się do Białego Ostrowu.
Nie ulega najmniejszéj wątpliwości, że był szczęśliwym, że do żony się przywiązał gorąco, a ona go kochała namiętnie; lecz, nawet pod energiczną dłonią małżonki, nie mógł się zmienić charakter biednego niedołęgi. Pozostał on, czém był, najlepszym w świecie człowiekiem, ale do niczego.
Puścić go samopas strach było, zawsze prawie coś zmalował. Z czułością wielką czuwała nad nim żona, nie czyniąc mu wymówek, nie zatruwając życia, lecz bolejąc nad tém, że przerobić go nie mogła...
Szczęście to trwało lat kilka, Izio dostał kaszelku, zbladł, zaczął słabnąć, okazała się rozwijająca szybko choroba piersiowa; żona pielęgnowała go, jeździła z nim, starała się ocalić, — napróżno. Niedołęga zmarł z uśmiechem na ustach, jak wszyscy suchotnicy, sądząc się blizkim uzdrowienia i różowe śniąc marzenia przyszłości.
Żal żony po nim był innym, niż pospolicie bywa kobiecy. Z zaciętemi wargami, milcząca, nie mogąc płakać, pochowała go Natalia; jakiś czas siedziała zamknięta, przybita, chmurna, potém wzięła się do gospodarstwa, do pracy, do życia dla drugich.
W tém wdowieństwie swojém dopiéro wyrobiła się na to, czém teraz była: na jednę z osób największego wpływu, powszechnie szanowaną, któréj oryginalność, nieco dziwaczną, szorstką, przebaczano dla wielkich cnót i najszlachetniejszego serca.