Strona:PL JI Kraszewski Jeden z tysiąca from Ziarno 1889 No 31 1.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
JEDEN Z TYSIĄCA.
przez
Józefa Ignacego Kraszewskiego.
(Dalszy ciąg.)

Nie miałem powodu z niczem taić się przed nim, niemam nic za co bym się mógł wstydzić, i nic z czem bym chciał się ukrywać.
Słuchał mnie chciwie z tem współczuciem, do którego tylko poczciwe dusze, dziecięcej prostoty, są zdolne. Winienem mu wiele, bo mi zaraz dał jak najskuteczniejsze rady i sam zaprowadził do maleńkiego domku o kilkaset kroków od szkoły, w którym za bardzo pomierną cenę ugodziłem się o najęcie dwóch pokoików z przedpokojem i stołu u gospodarza. Dla mnie com przywykł do lichej studenckiej stancyjki, to nowe mieszkanie prawie pałacem się wydało. Wystaw sobie matuniu kochana, pokoje malowane jeden żółty, drugi niebieski, dosyć wysokie, przedpokój czysty, okno na ogródek i zieloność; uliczkę cichą, osobną dla mnie i książek izdebkę, niby salonik dla przyjęcia przyjaciół i gości... a tak może być czysto i schludnie jak to ty lubisz, bo są szafy i schowania na wszystkie graciki, bez których życie się obejść nie może.
Herniszka podjął się jeszcze wyszukać mi sprzętów, bo gospodarz dać ich nie może, a nowe kupować byłoby drogo, znajdą się więc używane. Niewiele ja też potrzebuję i do wytwornych nie przywykłem, do sypialnej izdebki łóżko, stolik, i krzeseł parę, z szafą maleńką, do bawialnego pokoju stół, kanapa i kilka krzeseł, dla chłopaka tapczanik... otoż wszystko prawie. Tymczasem porozkładałem się na ziemi i na pożyczonych u gospodarzy swoich krzesłach i stoliku.
Wyrzucam sobie teraz najmocniej, że mi się ten nieoszacowany Herniszka tak niepodobał, jak usłużny! jak przyjacielski! jak dobry dla mnie. Ale musiał cierpieć wiele i to się na jego twarzy wypiętnowało takim wyrazem przykrym i odstręczającym.
Mam jakoś szczęście do ludzi, bo i ci, u których się umieściłem, zdają się serdecznie poczciwi. Ponieważ prawie pod jednym dachem z nim, żyć mam, muszę ci ich opisać kochana matuniu. Rodzina to uboga i całe ich mienie stanowi parę domków na ubocznej uliczce, niepozornych, a prawdę powiedziawszy trochę starych. Mają przy nich ogródek owocowy, który z powodu wielkiej taniości fruktów, niewiele im podobno przynosi, dziedzińczyk i t. d. Domek, w którym ja mieszkać będę od rogu, najęty jakiemuś urzędnikowi z familją, ale ich jeszcze nieznam i niewidziałem; drugi mniejszy zajmuje rodzina gospodarzy moich. Składa się ona ze starego dziada, niegdyś żołnierza napoleońskiego, bardzo już zgrzybiałego i dla starych ran ledwie się włóczącego o kiju, z córki jego wdowy po urzędniku, córki i syna. Wszystko to przy swem widocznem ubóstwie tak serdeczne, pełne prostoty, dobroci, że nie mogę się niemi nacieszyć. Widok poczciwych ludzi rozgrzewa i daje siłę do życia. Naprzód kocha się to wszystko i dzielnie, koło tego starca chodzą jak około relikwij, dzieci dla matki najlepsze, matka dla nich... jak ty dla mnie matuniu, to dosyć powiedzieć. Byłem u nich zaraz przez grzeczność, żeby im za dziękczynność podziękować, bo mi się starali nie jak obcy, ale jak rodzina przyjść w pomoc od pierwszej chwili, zastałem dom o jakim się to nieraz marzy, familją połączoną węzłami najściślejszemi, wesołą mimo ubóstwa biorącą życie zdrowo i po bożemu, staruszka w pośrodku jak patryarchę z siwemi włosy, wnuka kwitnącego młodością, siostra jego śliczne dziewczę, tak naiwne i nie wiejskie jak by się to w gniazdku wychowywało.

(Dalszy ciąg nastąpi.)