Strona:PL JI Kraszewski Czarna polewka from Dziennik Literacki Y 1868 No 3 page 35 part 1.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż było robić, Wojewodzicowa zrozpaczona padła milczącą na krzesło. Widząc ją strapioną, Wicię litość wzięła, poczęła ją całować, ściskać, przepraszać za protegowanego, ale zarazem najuroczyściej poprzysięgła, że tak, jak się jej przedstawiał, nie weźmie go za nic w świecie.
Wojewodzicowa napadła potem na kuzynka, z wymówkami, z gniewem, z zaklęciami. Przyrzekał poprawę, a nie była w jego mocy. Jam się śmiał już, ale mi go szczerze żal było, czułem że się to skończyć musi dobrze, a przecie nie łatwo.
Żartem raz szepnąłem kuzynce:
— Wiecie co? Jemu brak odwagi, trzeba go przy stole podpoić trochę starym węgrzynem, zobaczycie, że to go pokrzepi i ośmieli.
Chwyciła się tego środka, zmuszaliśmy go do picia, myślę że musieliśmy trochę podpoić bo pobladł, ale na ten raz jeszcze się stał drażliwszy. Czując że mu się trochę w głowie zawraca od wina a więcej z wielkiego afektu i bojąc się popełnić niedorzeczność, siadł w kącie aż mi żal na niego patrzeć. Wicia się nie śmiała już ale gniewała.
Mnie to właśnie dobrą dawało nadzieję, od gniewu do miłości w sercu często bliżej niżeli się zdaje, jedno rodzi drugie. Zdawało mi się że Wicia miała do niego srogi żal, iż podobając się jej z powierzchowności obiecującej, nie dotrzymywał, co ona przyrzekała.
Napróżno siostra już w końcu nieco odsłaniając tajemnicę, tłumaczyła jej że właśnie zbytnie zajęcie nią, szalona miłość tak go fatalnie paraliżowała. Wicia potrząsała główką.
Kasztelanic powinien był odjeżdżać a nie chciało mu się, odkładał z dnia na dzień, choć wyzdrowiał i powóz dawno stał w gotowości. Służący co wieczora przychodził po rozkazy czy by na jutro nie wybierać się, bo mu tęskno było za Warszawą — biedne człowieczysko zwlekało. A postępu w staraniu nie tylko że nie było, ale bodaj czy nie szło coraz gorzej. Wojewodzicowa zupełnie straciła energję, nadzieję i poczynała już dowiadywać się o innego dla Wici konkurenta, pewna będąc, iż z tego już nic zrobić nie potrafi.
Wicia chodziła milcząca...




Tak stały sprawy, gdy jak dziś pamiętam, wieczorem w dzień wtorkowy, nadjechał ktoś z sąsiedztwa. Miano właśnie dawać do stołu. P. Wiktorja była w ganku: plasnęła w ręce.
— Gość! Ale co się odwlecze to nie uciecze! — dodała i pobiegła do kuchni.
Wcale naówczas nie zrozumiałem, o co szło. W godzinę dano do stołu. Miała być waza. Służący powrócił bez zupy, wieczerza odbyła się bez żadnego wypadku. Sąsiad odjechał nazajutrz; była środa. Kasztelanic został znów uproszony na kilka dni. Wchodzimy wieczorem do jadalnego pokoju. Cześnik siada na swojem miejscu wesół, dobrej myśli, serwetę założył pod brodę; wszyscy w koło biorą się do krzeseł. Wojewodzicowa sadzi Wicię jak zwykle oko w oko Kaszte-