Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dłużej niż zwykle, ciągnął dalej niewzruszony Narymund. Wreście ujrzawszy iż słońce się miało ku zachodowi...
— Profesorze — szepnął Radzca — na miły Bóg, Tacytowskiej zwięzłości nieco...
— Tylko to mówię co nieuchronnie potrzebne — rzekł Narymund. O mroku tedy retro do miasteczka. Droga wiodła obok dworku Jackiewiczów zajętego przez Prezesa dla syna...
— A no, wiem...
— W ganku ta nieznośna facyata Suchorowskiego mnie uderzyła, stał a raczej miotał się jak na mękach. Dobry wieczór? Dobry wieczór — co ci to panie Magistrze? A ten dopiero jak nie wsiądzie na swego ucznia, jak nie zacznie wygadywać na niego...
— Bez taktu jest — wtrącił Dyrektor...
— I bez taktu i bez serca — dodał Narymund. — Okazało się, że chłopiec bez pozwolenia kędyś wyleciał i nie było go w domu o mroku...
— A czemuż go nie pilnuje pan Magister?
— Tak jest! czemu go nie pilnuje, kiedy mu jest powierzony? Rzucał się tedy, aż i chłopiec na ścieżce się pokazał. Ale nie sam, prowadził z sobą tego o to studencika który tu ze mną przyszedł. Z indagacyi wyszło jasno, iż prezesowicz nie dla żadnej swawoli przełamał klauzurę, ale z dobrego serca. Dowiedział się bowiem, iż tego biedaka Matka odumarła, a Stryj go za pastuszka oddał ze szkół, z trzeciej klassy odebrawszy, i że chłopię na cmentarzu, na grobie Matki płakało... Pobiegł więc aby je z sobą przyprowadzić i wziąść do siebie dla nauki, na co rodzicielskie pozwolenie spodziewał się otrzymać... Nic więc zdrożnego nie było, a co więcej już tu we dworku dopiero dowiedział się prezesowicz, iż ów sierotka był jego bratem mlecznym... Pomimo to wszystko, zbeształ go Suchorowski, sierotę precz przepędził i chłopca na trzydniowy arest skazał. Sierotkę ja biorę — dodał Narymund, wszak dzieci nie mam... ale szlachetnego prezesowicza powinieneś Dyrektorze ratować i bronić, a do Rodziców napisać, że go bałwanowi, z pozwoleniem, powierzyli.
Narymund zaczął mówić coraz żywiej i ogniściej.
— Dobra i potrzebna subordynacya i posłuszeństwo, ani słowa — a serca w takich paniczach, u których go i tak zwykle niewiele, wytrzebiać się nie godzi. To wasza rzecz panie Dyrektorze... panie radzco...
Radzca oburącz się za głowę pochwycił.
— Kochany, drogi, nieoszacowany professorze — począł żywo — zmiłuj się, rozważ... Po co ja się w to mam wdawać? Suchorowski ma u nich zaufanie... jemu powierzyli dziecko! Co to do mnie należy... ani Magistra, ani Rodziców sobie narazić nie mogę... Pomijać muszę... pomijać... Sprawy karności domowej — nie jestem obowiązany w nie wchodzić... Nic nie wiem...
— Panie Radzco dobrodzieju, ten Suchorowski osioł jest i dziecko zepsuje. Wyrobi w niem ducha opozycyi, wytępi poczciwe uczucia... Szkoda prezesowicza na miły Bóg!
Dyrektor za rękę go pochwycił.
— Nie gorącuj się tylko — zaradzimy — rzekł cicho; ale tak aby był wilk syty i koza cała... zobaczysz! Ja prezesowicza moją władzą z aresztu, drogą łaski uwolnię... a co się tyczy, dalszych kroków... proszę cię — to nie moja rzecz... Zlituj się! zastanów tylko... W uniwersytecie ma stosunki, w kuratoryi złośliwy, zajadły... po co ja go sobie mam narażać? — Gotów mi popsuć w sprawie emerytury...
Zasmucił się widocznie Narymund posłyszawszy argument tyczący się emerytury. Wiedział dobrze iż żadna siła ludzka przemódz go nie potrafi. Wstał wzdychając z kanapy.
W tej chwili zapukano do drzwi.
Prawa ręka pana Radzcy, kancelarzysta jego, Efimowicz, maleńka figurka ospowata, stał pokornie za progiem.
— A cóż tam znowu?
Efimowicz trochę zaczął drzeć co u niego było znakiem frasunku.
— Syn pana Prezesa domaga się aby go, jakoby z rozkazu pana Magistra Suchorowskiego, wsadzono do aresztu — odezwał się Efimowicz. — Pan Dyrektor wie jaki u nas areszt... jakże ja mogę takiego panicza tam pakować? Mnie się zdaje...
— Ale poproś no go tu, do mnie... do mnie przerwał Dyrektor — tak — to będzie najlepiej. Zatarł ręce, Narymund stał oczekując jak się to skończy, Dyrektor obciągnął surdut zapięty i przybrał poważną postać sędziego najwyższej instancyi.
Prezesowicz żwawo, wesoło przeskoczył próg i wyprostowany stanął przed zwierzchnikiem... Radca zbliżył się ku niemu.
— Pan Dyrektor raczy...
— Ja wszystko wiem, wiem, kładąc mu rękę na ramieniu odezwał się Pietrzykiewicz — nie potrzebujesz się tłomaczyć przedemną. — Uczynek jest piękny, chrześcijański i dla tego ja waćpana władzą moją od kary uwalniam, kochany panie Robercie, — lecz szkoła jest jak wojsko, miejscem gdzie się ludzie wdrażają do potrzebnej surowości i posłuszeństwa... Cóżby to było, gdyby każdy chciał samowolnie sobie postępować, nie uzyskawszy do tego prawa, gdyby władza nie była poszanowaną...
— Ja też się jej nie sprzeciwiłem i nieprzeciwię — przerwał Robert, — ale w tym wypadku mógłżem się oprzeć uczuciu?
— Uczucie bardzo piękne, dodał Dyrektor, należało wszakże z niem nawet się udać do pana guwernera i prosić go...
— Panie Dyrektorze, pozwolenia bym nie otrzymał, chłopiec by się zmarnował — rzekł śmiało Robert — wolę w kozie siedzieć... Mnie się w niej nic nie stanie, a tu szło o przyszłość sieroty... bo ja go nie porzucę — Rodzice mi pozwolą, uproszę ich...
Narymund który z za drzwi słuchał, nie mogąc wytrzymać wbiegł ucałować Roberta, Dyrektor uścisnął go także... Chłopcu łzy stanęły w oczach.
— Idź waćpan do domu — odezwał się Radzca wzruszony, do kozy ja nie pozwolę... na siebie to biorę... a co się tyczy sieroty, bądź co bądź, poradzimy na to...
Robert jeszcze się wahał czy ma odejść posłuszny, gdy pani dyrektorowa, którą ten szum w przedpokoju zaciekawiał, wyjrzała, zobaczyła ładnego chłopaka i nie wchodząc w sprawę — poczęła wołać.
— Chodź panie Robercie na herbatę i sucharki... proszę... proszę...
— No — a wy, profesorze Narymundzie?
— Ja pani dobrodziejce służyć nie mogę, ode-