Strona:PL JI Kraszewski Bracia mleczni.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więc, spiskując, notując, na oko folgując wychowańcowi, który się tem ośmielał, Suchorowski czekał aż dosyć nazbiera grzechów, aby mieć powód rozwinięcia jak największych środków surowości. Robert był zaślepiony i nic się nie domyślał. Wanderski przeczuwał co nastąpi, znając lepiej Suchorowskiego, ostrzegał nieustannie, ale to nie pomogało. – Robert się śmiał i wyrywał codzień prawie, wynosił z domu co tylko było można.
Uparte owo milczenie i zacięte usta Suchorowskiego źle wróżyły...
Było to we czwartek, po południu, jak zwykle wolne godziny obrócić miano na przechadzkę. Przez kilka już poobiednich rekreacyi, Suchorowski powierzał swego ucznia sąsiedniego dworku dozorcy, młodemu szóstoklasiście; tego dnia w chwili gdy się do wyjścia sposobiono, Suchorowski z pewną uroczystością, z papierem w ręku wszedł do pokoju Roberta.
— Na rekreacyę pan dziś nie pójdziesz.
Prezesowicz spojrzał zdziwiony, trzymał już czapeczkę w ręku, ale nie spytał o przyczynę... czekał.
— Tak jest, nie pójdziesz pan dziś na rekreacyę, dodał Magister, i nie stąpisz odtąd kroku bezemnie. — Myślisz zapewne, że ja o niczem nie wiem? Zakazałem mu żadnych stosunków nie mieć z tym obszarpańcem, mój wyraźny rozkaz i wola zostały pogardzone. Widywałeś się z nim po kilka razy na dzień. Siadaliście na długie rozmowy za oficyną pana professora, pięknych się tam rzeczy mógłes nauczyć od pastuszka. Pani Prezesowa z nabranych manjer bardzo będzie rada. Bez mojego pozwolenia, bez zapytania nawet rozporządziłeś pan sukniami, które do niego nie należały, książkami które są własnością rodziców... Czekałem i patrzałem, codzień powiększało się zuchwalstwo, nareszcie pora bym wystąpił...
W czasie całej tej mowy Prezesowicz zarumieniony mocno, stał oparty o stolik nie mówiąc słowa, niechcąc się tłumaczyć. Czapkę położył na stoliku i oczy spuścił... Suchorowski który się spodziewał wybuchu... oburzył się wzgardliwą obojętnością.
— Cóż waćpan na to? — Nawet się tłumaczyć nie raczysz?
— Zrobię co pan rozkażesz! szepnął Robert... ale filuterny pół uśmiech przebiegł mu po ustach.
— Rozumiem — udana pokora, zawołał Suchorowski, a na mnie skargi pójdą do pani Prezesowej, jeśli nie od waćpana to od godnego jego opiekuna pana Wanderskiego... ale i ja też mam z czem wystąpić..
— Od dziś dnia — rzekł surowo Suchorowski — zakazuję jak najwyraźniej wszelkiego stosunku z tym chłopcem. Rozumie to pan?
— Słyszę — rzekł Robert.
— Na przechadzkę ja idę sam z panem.
— Ja dziś nie pójdę na przechadzkę — odezwał się Prezesowicz siadając.
— Dla tego, że waćpan mojego towarzystwa nie znosisz i wolałbyś spędzić czas z zausznikami i pochlebcami na swawoli.
— Dla tego, odezwał się zniecierpliwiony Robert, iż ta przechadzka ani dla pana ani dla mnie rekreacyą nie będzie.
— Zmuszać go nie chcę — zatem prywatna lekcya łacińskiego języka zajmie tę godzinę.
Ta prywatna lekcya była to istotna tortura, filolog szydził z uczucia, z professorów, ze sposobu nauczania, naigrawał się, żartował, uszczypliwemi ucinkami ją zapełniał. — Trzeba się jednak było poddać i Robert ufając, że milczeniem go znuży, zasiadł z nim do owej lekcyi prywatnej.
Półtorej godziny trwała ta męka, która równie pono i Suchorowskiego znękała. Silił się on na zniecierpliwienie ucznia, radby był znaleźć nowy pozór jakiś gromienia go, ale Robert heroicznie zmilczał. Czerwony, rozgorączkowany, wstał od tej lekcyi, ale rad był iż mocy nad sobą nie stracił.
Tylko co się skończyła godzina, gdy na próg professorskiej izby wtoczył się widocznie zburzony i niespokojny Wanderski, w swej czarnej czapeczce i rękami w kieszeniach. Suchorowski po sapaniu poznał, że mieć będzie jakąś przeprawę.
— Daruje mi pan, odezwał się stary sługa, muszę się tu wmięszać... to darmo... Panu powierzono wychowanie Prezesowicza, a mnie nadzór nad jego zdrowiem... ja tego dłużej ścierpieć nie mogę. Pan zamiast go uczyć łagodności, umyślnie jątrzysz dziecko i zamęczasz... Robertek wyszedł z lekcyi w gorączce, kto wie czy wieczorem po doktora nie będzie potrzeba posyłać. To nie jest wychowanie mój panie, to tortura...
Suchorowski rozśmiał się dziko, ruszając ramionami. Cierpiał on stosunek pewnej równości z Wanderskim, ale miał się za tak coś wyższego i dostojniejszego, iż sama myśl by ten go śmiał strofować oburzała do wściekłości.
Sługa jakiś... jakiś Wanderski... jemu, Magistrowi nauk wyzwolonych, dawać nauki!! Zdało mu się to poczwarnem.
Miał już wybuchnąć, i byłoby przyszło do sceny nieobrachowane następstwa mogącej za sobą pociągnąć, gdy powstrzymała go jakaś obawa niewytłumaczona. — Nie chciał zrywać w tej chwili, ale się też i winnym uznać nie myślał.
— I waćpan — rzekł dumnie, — waćpan mnie... będziesz dawał nauki jak się mam z dzieckiem obchodzić? jakiemże prawem?
— Prawem wiernego sługi moich państwa, odezwał się Wanderski. Mówiłeś pan niedawno panu Robertowi, że będziemy pisali i skarżyli się — ja się z tem wcale nie taję — będę pisał i będę skarżył, bo pan dziecię zamęczysz, albo go nauczysz złości.
— Więc bardzo dobrze, pisz waćpan od siebie, rzekł Suchorowski — ja od siebie co tu mam do zniesienia i z uczniem i z jego opiekunem. To nie do ścierpienia! Któż tu z nas starszy, czy ja czy pan?
— Ja sobie starszeństwa żadnego nie przypisuję, odparł Wanderski, owszem jestem — i byłem posłusznym w czem potrzeba, ale dziecko psuć i jątrzyć.. ja na to patrzéć nie mogę.
— Ja go psuje? śmiejąc się przerwał Suchorowski — tak psuję, bo go nie chcę wychować na rozpustnika, samowolnego. Proszę mi rad tych osczędzać.., wiem co robię... (d. c. n.)