Strona:PL JI Kraszewski Bez serca.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
262

ksyku, mogło tylko uwieść najłatwowierniejszych nieuków.
Tych ciemności nieprzyjemnych, niepokojących, błyski dyamentu nawet rozjaśnić nie mogły.
A! jak teraz stokroćby była wolała tego powolnego, łagodnego, choć tak przy swej czci i słowie upartego Stacha! Morimera nawet z jego fantazyami poetycznemi — wreszcie kogokolwiekbądź byle nie tę twarz groźną, jakąś obcą, z oczyma dzikiemi, która zdawała się z innego świata przychodzić!
Śmiech jego, w którym zgrzyt jakiś zębów dawał się słyszeć — gdy go przypomniała, dreszczem ją przejmował.
Oburzał ją wreszcie wymaganiami zuchwałemu, śmiał żądać od niej ofiary, na którą duma jej nigdy się zgodzić nie mogła. Nigdy!...
Badając się sama czuła, że słowu Stacha zawierzyłaby może, że nawet kapryśny Morimer wzbudziłby w niej wiarę — don Estebanowi zaufać!! — nie mogła.
Samo przypuszczenie że będzie zmuszoną oddać mu rękę — siebie — przerażała ją i wstręt budziła. Śniło się jej kiedyś, że w uścisku chciał śmierć jej zadać i jak ludożerca ją pożreć. Sen ten śmieszny ciągle się snuł przed jej oczyma.