Strona:PL JI Kraszewski Bajka o gacku dla starych i młodych dzieci Kurjer Codzienny 1887 No 130 part2.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zrazu niechętnie widziano w chacie, po niejakim czasie stała się dla niej wszystkiem. Pracowała za dwie synowe, najmowała się jeszcze wolnym czasem i choć nikt jej tego nie przyznawał, prawą ręką była w gospodarstwie. A że zręczna była i twarz miała, na której nie wieśniaczej piękności ślady widoczne zostały, przezwali ją Łątką. To prawda, że przy grubej robocie, w biedzie, zawsze czysto była odziana i wyglądała daleko bardziej pańsko, niż gospodynie. Nic ona tam i w niedzielę na siebie osobliwego nie kładła, ale we wszystkiem jej było do tej smutnej twarzy...
Bardzo też wszyscy ciekawi byli wiedzieć o jej dawnych losach, zkąd przyszła, gdzie żyła, jak się zwała. Pytano ją nieraz, potrząsała głową smutnie.
— Na co to tam zda się wiedzieć komu? mówiła i szła do alkierza, do swojego Gacka.
Dzieciak i ona, można powiedzieć, stanowili jakby jedną istotę, rozdartą na dwoje.
Gdy mogła spocząć, siedziała z nim matka, trzymając go na kolanach, i szeptali do siebie oboje godzinami całemi. Gacek tak rósł, jak matuś milczący, bojaźliwy, pokorny. Chłopię wyglądało mizernie, a od ludzi uciekało, jak tylko najrzało ich zdala. Czy w alkierzu, czy w ogrodzie pod płotem, Gacek albo z matką, lub sam najczęściej siadywał. Gdy podrósł z kawałka deszczułki zrobił sobie niby skrzypkę, naciągnął cztery sznureczki na nią i kijkiem po niej grał, a choć ona tonu żadnego wydać nie mogła, chłopię się tak przysłuchiwało, tak raźno i zamaszysto wywijało patykiem, jak gdyby istotnie skrzypkę miało.
Biedna macierz musiała bardzo pragnąć, prawdziwą skrzypkę kupić Gackowi, bo po nocach chodziła żąć, żeby jakie grosiwo uzbierać, ale tyle co na skrzypkę — trudno było. A potem, zkąd ją wziąć, gdzie jej szukać? Wiązała grosze, wiązała w koniec fartucha, liczyła i liczyła — zawsze taki mało było. W chacie ją wprawdzie karmiono i dawano przytułek, ale na bieliznę, odzież, chodaczki sobie i Gackowi zarabiać było trzeba.
Z początku ludzie się za komornicą ciekawili bardzo, próbowali dobyć z niej coś, potem jak się przekonali, że milczy uparcie, pokój jej dali, zostało przy tem że ją zwano Łątką, a dzieciaka Gackiem.
Stary Niezdara, który ją do chaty przyprowadził, w szczególnej też ją miał opiece. Synowe obie poczęły go nawet podejrzewać, aby tylko dziad sobie co nie myślał. Nie okazało się jednak nic, a Łątka też posłuszna i pracowita, do ludzi się nie garnęła i ludziom do siebie garnąć nie dawała.
Gacek już miał lat około dziesiątka, wyrósł, trochę się pokrzepił na lepszej strawie, a zawsze był tak dziki jak w początku. Siedział w alkierzu, albo pod płotem gdzie, lub w krzakach pod wygonem, sam jeden, do zabawy żadnej nie należał, na znęcania się i zaczepki nie odpowiadał i na trzasce grał.
Matka się jednego razu wyprosiła na jarmark do miasteczka, a że chłopca nigdy samego nie zostawiała, wzięła go z sobą.
Gdy wieczorem wrócili, Gacek pod połą skrzypeczkę niósł i starannie w alkierzu schował.
Oczy mu się śmiały i radowały. W chacie jednak i pomyśleć nie było można o graniu, musiał się z nią na pole, pod gruszę, lub w krzaki wynosić.
Dzieci skrzypkę wyszpiegowały, dużo z tego było gadania, po co głupia kobieta kupiła takie bałamuctwo, co go tylko do próżnowania wdroży. Dano ludziom gadać i wygadali się.
Gacek ze skrzypkami chodził i grał. Jak? Sam Pan Bóg wie, bo mu nikt nigdy nie pokazywał nic, nie uczył, musiał sam sobie dochodzić wszystkiego, a chyba od skowronków i słowików i szczygłów piosenki pochwytał. To pewna, że w jakie pół roku po kupieniu skrzypek, podsłuchali go, podkradłszy się pastuszkowie i strasznie głowami kręcili.
— A no, bestja gra — to gra!
Grał Gacek jak go Pan Bóg nauczył, dziwnie. Licho wie, jaka to była muzyka, do niczego niepodobna, niby płacz, niby stękanie, niby do nieba wołanie, jęki jakieś, pieśni żałościwe, a żeby najweselszy je począł słuchać, to mu poszło po sercu i zadumać się musiał.
Gacek jak tylko postrzegł, że go kto słuchał, wnet przestawał i skrzypki chował, a żeby go kto jak prosił, nie zagrał.
Szeptał cicho.
— Ja bo nie umiem.
Jednej pono matce, jak z nią poszedł w pole to grał.
Łątka przy nim siadała, zasłuchiwała się i płakała, a fartuchem łzy ocierała i chłopca całowała, przyciskając do siebie.
Tak się to tam żyło w chacie u Niezdary — połatawszy...