Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyzna niemłody, siwy, wąsaty, ubrany ze staroświecka, w butach do kolan i kapocie szarej z cienkiego sukna. Głowa to była jakby z jednego z tych starych portretów wyjęta, nie naszych czasów, lat dawnych, innego autoramentu.
Każdy wiek tworzy sobie fizjognomie właściwe. Niegdyś, mimo walk, niepokojów i twardych prób losu, wielki spokój ducha i męstwo piętnowały się majestatyczną na licu pogodą. Z tych wąsatych rycerskich twarzy starych wizerunków, których żywoty były jednym bojem i nieustannym męczeństwem, patrzy spokój taki, jakby się im śmiała szczęśliwość od urodzenia do zgonu. Nie widać w nich co cierpieli, bo znosić to umieli jako prawi bojownicy hrystusowi i prawe dzieci ofiarnej ziemi.
Krzyże Pańskie błogosławiono, ramionami się nie uginały pod nimi, siła było wielka, płynąca z głębi. Na dzisiejszych twarzach wypieszczonych dzieci wieku widać konwulsje jego, chorobę, słabość, niecierpliwość. Twarze są potargane, niespokojne, wystraszone, gniewne, wyzywające, nieszczęśliwe. Widać z nich, że im mało tego co daje życie... żeby im nigdy dosyć nie było...
Stary pan, Chorąży niegdyś Latyczowski (bo w tamtych stronach mieszkał za młodu), Eliasz Dorohub należał widocznie do ludzi przeszłości, a i z teraźniejszością się godził. Sześć dziesiątków lat na nim wcale znać nie było; trzymał się prosto, wyglądał zdrowo, czoło miał pogodne i niezmarszczone, a choć Chorąstwo nosił tytularne, powiatowe i w wojsku podobno nie służył, coś w nim jakby żołnierskiego było.
Obok przeze drzwi jejmość ze swym dworem stół do wigilii przygotowywała, uścielano siano,, ustawiano snop w kącie, ludzie się krzątali i chodzili, a Chorąży sam pozostawszy dumał, niekiedy pochylając się w oknie i spoglądając na gościniec oznaczony kołkami i drzewkami, na którym nic widać nie było. Spodziewał się nim pewnie gościa na wigilię, a cho6 do pierwszej gwiazdy było daleko, zdał się już niespokojnym trochę; zdradzał się coraz częstszem wyglądaniem przez okna, w których z za gęstego śniegu[1] ledwie na kilka stai widać było coraz mniej wyraźnie drzewek wysmukłych pniaki.
W domu około trzeciej już dobrze zmierzchało...

Z drugiego pokoju w białym czepku jeszcze rannym i ubraniu domowym, w fartuchu do góry podgarniętym, z kluczami u boku, wysunęła się pani chorążyna, zarumieniona ze zmęczenia, z oczyma błyszczącymi i twarzą tak jasną jak mężowska Jejmość młodszą była znacznie od męża, dosyć jeszcze świeżą, niewielkiego wzrostu, okrągluchlna, a wesołe usposobienie śmiało się jej na ustach i oczach. Niegdyś musiała to być blondynka, bo miała jeszcze duże oczy niebieskie, i włosy posiwiałe, gdzieniegdzie płowy odcień ozłacał Wchodząc powoli jedną ręką w bok się trzymała, jak gosposia rada z siebie i spokojna o to, że uroczysta uczta wieczorna wstydu jej nie uczyni.

  1. Usterka w druku; uzupełniono na podstawie: Powieści społeczne Józef Ignacy Kraszewski, Wydawnictwo S. Lewenthala, Warszawa 1908.