Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na pierwsze i, jeżeli story nie były pozapuszczane, salon nieznajomej był jak na dłoni.
Jewłaszewski jakoś właśnie o tym czasie, nie wiadomo z jakiego powodu, zrobił się zamyślony, smutny i niespokojny.
Stał się nierównie nawet obojętniejszym w propagandzie swoich idei. Był jakby chory i znużony, gitara spoczywała, piosnki od niego nie można było posłyszeć. Mniej daleko niż dawniej uczęszczał do pani Heliodory na herbaty, częściej się zasiadywał w domu. Ci, co go znali dawniej i widywali w przystępach twórczości, utrzymywali, że musiał nad nowym dziełem pracować. Pytany o to nawiasowo Wańka, ruszał ramionami, śmiał się i mówił:
— E! kudyż!
Drudzy, uczniowie medycyny, wnosili z żółtej cery, iż cierpiał na wątrobę i to go po troszę czyniło tetrykiem.
Heliodora, której był potrzebnym dla nadania powagi jej salonikowi, a może i jej samej, gniewała się prawie za te oznaki zobojętnienia, przypisując zły humor Mistrza Zoni, która go nie tak przyjmowała jak dawniej.
Wdowa miała obyczaj otwartego wygadywania się z myślami, nie ukrywała więc ich przed Jewłaszewskim, chciała go wyciągnąć na otwarte tłumaczenie, nie szczędziła wyzywań, ale Mistrz a ojciec milczał.
Frasunek, strapienie widać było na pomarszczonym czole, cierpiał widocznie, a mówić nie chciał.
Wszyscy jego uczniowie i przyjaciele tym stanem ducha byli zaniepokojeni.
Zdało się, jakby nagle zwątpił o sobie. Najgorsza polemika w kwestiach żywotnych, które dawniej go poruszały żywo i wywoływały wybuchy, teraz znajdowała go zimnym.
Rzucił czasem jakie słowo jakby dla pozbycia się natrętów i chodził zasępiony po pokoju. Kilka razy nie zastano go w domu wieczorem i nie wiedzieć gdzie go było szukać.
O tym mógł jeden tylko coś powiedzieć Jerem Wasyliew, który wiedział, bo on wszystko musiał zawsze podpatrzeć, jak jednego wieczora poważnym, ale mimo to jakimś wahającym się krokiem, Jewłaszewski wsunął się do jego kamienicy i poszedł wprost na górę do drzwi owej nieznajomej nikomu lokatorki.
Tu, jakby się wahał czy ma wnijść czy nie, długo stał cicho Jewłaszewski; na ostatek na odwagę się zebrawszy, wkroczył wprost do izby gościnnej, w której owa bielona i różowana osóbka siedziała.
Wieczór był, ale jeszcze jasny i przez okna wpadał jaskrawy blask zachodu.
Gdy Jewłaszewski wkroczył, gospodyni zwróciła na niego oczy. Nie mówiąc ani słowa, Mistrz stanął, wlepił w nią wejrzenie spuścił i patrzał.
Ona też zdziwiona w początku spoglądała nań, potem zaczęła się