Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo dziękuję, wybąknął. Przecie kochanie się nikomu krzywdy nie czyni!
Zaczął się śmiać, lecz śmiech był wymuszony i kwaśny.
Chorążyc nie podnosił już drażliwej sprawy, począł chwalić mieszkanie, mówić o lekcjach, o pogodzie, o swojej książce i udając wesołego, wkrótce pożegnał Zoriana, który po wyjściu jego leżał długo zadumany na pościeli.
Upłynęło parę dni — a biedny Chorążyc usiłował się uspokoić, chociaż smutny był w duszy i nie widział ratunku dla zdziczałej Zoni. Traf zrządził, że się z nią nie spotykał i z lekcyj wychodzącej widać jej nie było. Ciekawość go brała przekonać się, czy też kroki jakie przedsiębrał przydały się na co, o tym nie miał sposobu się przekonać, chodzić na zwiady do niesmacznej, roztrzepanej i napastliwej pani Heliodory nie miał ochoty.
Właśnie gdy myślał o tym, jakby się mógł dowiedzieć nieznacznie o Zonię, spotkał ją w ulicy samą jedną. Szła z książkami pod ręką, z głową spuszczoną, nasępioną, blada i cierpiąca, bo twarz jej zdradzała boleść jakaś. Nie widziała nadchodzącego Ewarysta, który sam narzucać się jej nie chciał.
Była jednak tak biedną i tak mu się żal zrobiło, że się przybliżył. Zamyślone dziewczę podniosło głowę przestraszone, drgnęło i nierychło zdało się rozpoznać kuzyna.
— Nie jesteś chora? — zapytał Ewaryst.
— Ja? chora? dlaczegoż to? — odparła, chmurno patrząc na niego. — Chorą może jestem, ale na duszy, a na takie choroby sam każdy sobie musi być lekarzem.
— Nic przecie nie zaszło! — szepnął Ewaryst.
— Ale dlaczegoż się tak troszczysz o mnie? — niechętnie zawołała Zonia. — Prawdziwie, że czasem przywiązanie czy jak tam się to nazywa więcej dokuczy niż prześladowanie i staje się jednym z najnudniejszych.
Posłyszawszy to Ewaryst, skłonił się i chciał odejść, oczy jej błysnęły, popatrzała na milczącego i cierpliwie znoszącego jej niegrzeczność — dodając.
— Ciekawy jesteś, prawda, co mi jest. Ostatnim razem widziałeś mnie tak szczęśliwą! Cóż robić, życie jak rzeka toczy się, to czystymi kryształowymi wody, to niosąc z sobą brudy i śmiecia.
Mówiła powoli, idąc ze spuszczonymi w ziemię oczyma, na wpół sama do siebie, pół do tego powiernika zawojowanego, na którego mało zważała.
— Ludzie są jak psy — ciągnęła dalej — co gdy widzą, że jeden z nich smaczną kość ogryza, jeżeli mu jej odebrać nie mogą, to choć przeszkadzać by radzi, choć powalać ją... Wszystkim zawadza to, że ja kocham kogoś, że jestem kochaną, i że mi z tem było dobrze. Zatruli mi już moje szczęście — powalali...
Rzuciła okiem na słuchającego Ewarysta.