Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




W kilka dni potem Komnacki siedział u siebie w domu, nad książkami, gdy nie oznajmując się wpadła, z tą samowolą z jaką zawsze wszystko spełniała co jej przyszło do głowy, Zonia.
Choć uśmiech na ustach miała, czoło było zasępione.
— Nie prawdaż — zawołała, od progu — wizyta niespodziewana i niemiła, przepraszam za nią, ale jesteśmy przyjaciółmi.
— Nie kłopocz się pan mną — dodała, widząc, że Komnacki zapina surdut i poprawia ubranie — ja natychmiast wychodzę.
Stanęła naprzeciw niego.
— Oboje kochamy Ewarysta — rzekła — choć każde z nas inaczej, potrzeba o nim pomyśleć. On nie ma sił do wytrwania na tym wyłomie. Kocha mnie, ale matka! ma swe prawa. Ja nie znałam prawie matki, dlatego może jestem tak dziką i zuchwałą. Miałeś pan słuszność mówiąc, że prawdziwa miłość zmusza do ofiary. Tak. Ja go kocham bardzo i jestem gotową na największą, najstraszniejszą jaką mogę uczynić.
Tu, spojrzawszy na Komnackiego i odgadłszy myśli jego, wtrąciła:
— Mylisz się pan i nie rozumiesz mnie jeśli sądzisz, że mówię o ślubie. Nie. Ofiary przekonań nie uczynię, mówiłam to, co innego chcę zrobić.
— Daj mi pan słowo, że to pozostanie między nami?
— Chętnie.
Zonia, parasolik zarzuciwszy od niechcenia na plecy, przeszła się milcząca porę razy po pokoiku.
— Ewaryst się zamęczy, zabije ze mną — rzekła — czuję obowiązek porzucenia go. Niech myśli co chce, a jeżeli mnie nie zrozumie i myśleć będzie źle o mnie, uzna mnie płochą, swawolną, tym lepiej, nie będzie szalonej kochanki żałował.
— Powiadam panu, on się zamęczy na śmierć, a ja zabójstwa przez miłość popełnionego na nim, nie chcę mieć na sumieniu. Wolę cierpieć, wolę ginąć!
Komnacki załamał ręce z niemym uwielbieniem, ale razem z pewnym niedowiarstwem.