Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie kryła bynajmniej radości jaką jej sprawiał widok Ewarysta, chwyciła go za obie ręce, wpatrzyła mu się w oczy i powtarzała poruszona:
— A! przecież wróciłeś myślałam, myślałam doprawdy, że cię chyba nigdy nie zobaczę i czułam, że ty mi jesteś potrzebny, ażem się na siebie gniewała!
Te oświadczenia niespodziewanej czułości wprawiały Ewarysta w niewysłowiony niepokój i trwogę. Chciało mu się uciekać, taką w nim budziła obawę.
— Mówiłam ci ostatnią razą, gdyśmy się widzieli — dodała po chwili — że mi ci ludzie, ta młodzież, z jednym wyjątkiem ciebie, obrzydliwość sprawiają! Wszystko to małe, dziecinne, nadęte, chytre — paskudne. Jacy z nich ludzie porosną, ja nie wiem...
Mówiła żywo, nie dając się prawie odzywać Ewarystowi, pilno jej było wyspowiadać się przed nim.
— Widok tych młokosów już mnie wcale nie bawi. Lalki otrębami powypychane. Wszystko to głośno wyznaje pryncypia, których jutro się wyprze dla kawałka chleba. Pamiętasz tego szanownego mistrza mojego i ojca Jewłaszewskiego, od którego całusa mnie uratowałeś.
Był to przecie wódz nasz i prorok, jasna gwiazda! Nie wiem skąd spłynął na niego strumień złoty, i prorok zmienił się w najpocieszniejszego trutnia, który od swych adeptów jak od zapowietrzonych ucieka.
Żebyś go widział teraz! Nie zna nas! Boi się spojrzeć, aby nie skompromitować.
Jego alter ego Zyżyński dostał mały urzędzik i zerwał z nami... Dobre są zasady, ale chleb i spokój dla nich jeszcze lepszy. Mizerne robactwo!
Splunęła z pogardą. Ewaryst, który patrzył na nią i słuchał z zajęciem, mimowolnie był pod urokiem jej słów gorących... wydała mu się, jak niegdyś, zachwycającą.
— Ludzie — dodała — mają jasne chwile szlachetne i poczciwe, to prawda, ale w ogóle i z natury swej są podli. Nie wyjmuję siebie!
Zwróciła oczy za okno, przy którym siedziała i zamyśliła się dumnie. Twarz jej z tym wyrazem pogardy dla świata była piękną jak starożytna maska tragiczna, i straszną zarazem. Chorążyc oka z niej spuścić nie mógł.
Po krótkim milczeniu począł mówić o domu, o Madzi i usiłował naprowadzić rozmowę tak, aby przywiezioną dla niej pomoc mógł oddać. Gdy zagaił o tym, zdziwiła się mocno, ale weselej spojrzała i odetchnęła.
— W moim życiu — odezwała się — ty jeden zawsze przybywasz w porę. Dziwna rzecz, zaczynam wierzyć w jakiś fatalizm, który nas z sobą wiąże. Boję się, bym nie uczepiła się ciebie jak kamień do szyi, bo ja nie mogę być czym innym tylko kamieniem! Niestety!