Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wracajże... proszę.
We wzroku, który ku niemu zwróciła, było coc jak wilgotna łza, a w głosie jak tłumiony płacz.
Ewaryst był również poruszony i chcąc ukryć wrażenie jakiego doznał, pożegnał się co prędzej i wyszedł.
Wsiadając do bryczki ujrzał ją zdala na galerii domu stojącą i dającą mu chustką znak na pożegnanie.
Wszystko to byłoby może niebezpiecznie podziałało na niego, gdyby nie ciężar, jaki miał na sercu, gdyby nie myśl o ojca chorobie, o tym co zastanie w domu.
Obiecawszy podwójną zapłatę na pocztach, pędził nie zatrzymując się aż do ostatniej stacji od Zamiłowa, dzień i noc, nie zsiadając prawie z bryczki. Najstraszniejsze trapiły go przeczucia.
W miasteczku, do którego przybył drugiego dnia wieczorem, miała go niespodzianie spotkać ta wiadomość, której się tak lękał. Znalazł tu starego Piusa, z oczyma zapłakanymi. Chorąży od wczoraj nie żył!
— A! panie — jąkał się, oczy ocierając dawny sługa domu — tak umierać to doprawdy lepiej jak żyć. Skończył jak święty, pan Chorąży... Czuł swój zgon nadchodzący, przygotował się do niego pobożnie i umarł z gromnicą w ręku, z modlitwą na ustach, jakby w Bogu usypiał.
Chorążyc obawiający się o matkę, której znał przywiązanie do ojca, tym pilniej jeszcze pośpieszył stąd do Zamiłowa. Przerażała go ta myśl, jak tam znajdzie biedną wdowę i cały ten dom okryty tak nagłą żałobą.
Noc była, gdy stanęli u wrót. Zwykła cisza i spokój panowały we dworze, tylko z dala widać było przez lekko przysłonione okiennice pokoju, w którym ciało było złożone, światło otaczające grobowe łoże i śpiew cichy dochodził uszów ze swą nutą przeciągłą, tęskną, pełną bólu razem i nadziei.
Wchodząc wprost do ciała ojca, zastał przy klęczniku nad książką załzawioną matkę, która z cichym smutkiem chrześcijanki modliła się, z majestatem boleści poważnej, powściągliwej, jaki wiara daje tylko głęboka.
Wstała na widok syna, który klęknął najprzód nogi ojca całując, a gdy powstał chwyciła go milcząc w objęcia i trzymała długo, jako jedyną już życia podporę.
Ewaryst znalazł ją dziwnie, nadludzko już uspokojoną, przytomną, panią swej boleści.
— Dziecko moje — rzekła, wyprowadzając go z sobą — nie mogłeś przybyć po ostatnie jego błogosławieństwo, lecz błogosławił cię nieprzytomnego i spłynie to słowo ojcowskie na gołwę twoją, a puklerzem ci będzie w życiu. O! jak piękną miał śmierć! o! jak ubłogosławioną, jako życia nagrodę...
— Teraz dziecko moje — dodała — tyś tu już panem...