Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

taki rok pamiętam, że się na Gody (Boże Narodzenie) słało jakby miało trwać wieki, a koło Nowego Roku deszcz poszedł.
— A! mało co nie bywało! — zaśmiał się ksiądz — ale Pan Bóg łaskaw, źle nie będzie...
Pius wyprostowany, w nowym surducie, wniósł światło, bo już w pokoju dobrze ciemniało, gdy sanie pod ganek... i w domu wszystko drgnęło...
Był to ów tak spodziewany pan Ewaryst, który w chwilę małą już wpadł żywym krokiem do pokoju i schylił się ojcu do kolan, gdy ten go za szyję chwyciwszy, do piersi swych ciągnął.
Chłop był jak wołyńska pszenica, niby kłos bujny na silnej łodydze, mężczyzna w całym znaczeniu wyrazu, silny, zdrów, piękny, z wyrazem czystej pewnej, siebie młodości, na licu poczciwie rozjaśnionym w tej chwili radością niezmierną, jaką wlewa widzenie najdroższych swych i kąta najmilszego, rodzinnego, gniazdo, w którym się zrosło, z którego się uleciało.
Ewaryst podobny był do ojca, ale coś z matki miał w uśmiechu i spojrzeniu, jakby się w nim zlały dwie dusze rodzicielskie w jedną. Miło nań spojrzeć było i ojciec też nie posiadał się z radości, i matka płakała, wybiegłszy do niego, i ks. Zatoka, z pobożnym weselem, ze złożonymi rękami patrzał na ten obraz szczęśliwości najczystszej, najpiękniejszej na ziemi, żadną nie skalanej myślą ni namiętnością czarną.
Słowa z ust wylatywały, rwały się, plątały, nie była to rozmowa, był gwar jakiś ucieszny, weselny, jakby usta w tej chwili strzymać nie mogły milczenia, wyrazy przerywały uśmiechy, nie słuchano pytań ni odpowiedzi, cieszono się sobą...
Starym Chorąstwu łzy z oczów płynęły, ocierali je ukradkiem...
Potrzeba było dość długiej chwili na to, aby się uspokoiły te serca. Chorążyna wybiegła kończyć ubranie i myśleć o wigilii, Ewaryst siadł z jednej strony przy ojcu, a ks. Zatoka z drugiej, ale stary patrzał tylko na syna.
Wśród tej sceny noc się zrobiła zupełna, a choć coś na niebie księżyca było i śnieg świecił trochę, świata już mało dalej oczy dojrzały.
Godzina wieczerzy się zbliżała i domownicy ściągać zaczęli, a Ewaryst szedł serdecznie ich witać. Pierwszym z nich był stryjeczny brat Chorążego, zubożały pan Paweł, wcale do niego nie podobny, zgięty w pół, schorzały, stary z odwróconymi u oczów czerwonymi powiekami, które ciągle ocierał. Ten, że nie mógł mówić głośno, bo i na zadyszkę cierpiał, cicho ściskając Warysia błogosławił. Za nim wciągnął stary ekonom Otrobowicz, wierny sługa domu, krzyczący głośno, a zachrypły i potrzebujący odkaszliwać ciągle, drab zamaszysty, wąsaty, śmiały, ale wobec Chorążego pokorny i uniżony aż do zbytku.