Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zonia przyjmowała je uśmieszkiem szyderskim, ruszaniem ramion i milczeniem, powtarzając: — O! nie frasuj się o mnie, dam sobie rady!
W wyrazach tych przebijała się jakby już osnuta myśl postępowania w przyszłości.
Gdy obie razem wyszły do pierwszego pokoju, w którym na nie Ewaryst oczekiwał, aby Madzię odprowadzić, Zonia zbliżyła się ku niemu.
— Choć Madzia wyjedzie, możesz mnie przecie czasem odwiedzić — odezwała się. — Prawda, że już teraz w tym skelecie kochać się jak dawniej nie będziesz, ale tym lepiej, bo mnie nudzić a sam się męczyć przestaniesz. Przyjdź czasem jak do dobrego kolegi.
— Ja dalej się uczyć myślę i iść tak daleko jak mi siły starczą. Nauka wreszcie potrzebną mi jest, aby sobie na chleb zarobić.
Madzia, znowu rozpłakana, uściskała ją namiętnie, Zonia pozostała zimną i mogło się zdawać, że tę naturę skłonną do sprzeczności właśnie jej czułość pobudzała do ostygania i szyderstwa.
Ewaryst idący za Madzią pozostał był nieco u progu, gdy wskazując na nią z rodzajem uśmiechu dziwnego, Zonia szepnęła mu na ucho:
— Jaki jesteś ślepy! Cała ta czułość siostry dla mnie, czyż ty nie rozumiesz tego, była..., aby się zbliżyć do ciebie. Biedaczka się w tobie kocha bez nadziei...
To mówiąc zamknęła silnie drzwi, a Ewaryst oburzony i zdziwiony pospieszył za uchodzącą ze ściśniętym sercem biedną Madzią, na którą pod wschodami, już ubrana i do drogi gotowa czekała Trawcewiczowa.
— Otóż się Pan Bóg przecie nad nami ulitował — zawołała — że nas wyrwie z tego piekła.