Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niło Zonię i z pokorą gotowe było wrócić w atmosferę, która je dusiła.
Ewaryst odszedł z przykrym w duszy uczuciem.
Upłynęło parę tygodni. Od Madzi, którą widywał czasami, coraz mizerniejszej, bledszej, smutniejszej, dowiadywał się, choć nie dopowiadała wszystkiego, że towarzystwo wieczorami bywało coraz liczniejsze. Nie skarżyła się już na nie, lecz z jej twarzy zbiedzonej widać było, co cierpiała.
Ewaryst, którego nieszczęśliwa Zonia zawsze ciągnęła ku sobie jakąś sympatią, choć on sam wyrzucał ją sobie, pomimo, że widzenia jej i żywienia tej namiętności unikał pod rozmaitymi pozorami, czasem przychodził tutaj. Teraz mógł to sobie tłumaczyć Madzią i obowiązkiem czuwania nad nią.
Wieczorami tylko nie pokazywał się prawie nigdy, gdyż w towarzystwie młodzieży jaka się tu zbierała czuł się nieswoim i sporów wywoływać nie chcąc, zbyt cierpiał, słuchając bredni.
Jednego dnia w porze przedobiedniej zrządzenie jakieś dziwne sprowadziło go w chwili, gdy był może najpożądańszym, przynajmniej dla Madzi.
W progu już spostrzegł, że coś niezwyczajnego się stało. W drugim pokoju Zonia siedziała jak trup blada, z ustami zakąszonymi, z rękami wyciągniętymi i pościskanymi na stole. Leżał przed nią papier pomięty. Nad nią stała Madzia, blada także i przestraszona, ujrzawszy Ewarysta pobiegła ku niemu.
— Chodź! chodź! na ratunek... List, ten list.
Chorążyc nie mógł zrozumieć o co chodziło...
Wtem Zonia wstała jak sprężyna jaką rzucona i, z oczyma iskrzącymi, podeszła do Ewarysta.
— Umarł — rzekła — podając mu papier — umarł...
To mówiąc padła na krzesło i głowę zakryła rękami. Madzia się zachodziła z płaczu...
Ewaryst rzuciwszy okiem na list napisany najniewprawniejszą ręką jakąś, do którego dołączona była sepultura, dowiedział się z niego, że Teofil Zagajło, chory przybywszy do familii, po kilkunastodniowej chorobie zmarł z tyfoidalnej gorączki.
Zonia płakać nie mogła, oczy jej płonęły żarem jakimś, oddech w piersiach tłumiło łkanie wewnętrzne, łza nie pociekła z oka. Usta miała wykrzywione dzikim, ironicznym uśmiechem...
Mruczała niezrozumiałymi wyrazami bez związku.
Pocieszać ją, chcieć uspokajać w takiej chwili nie było ani można, ani by ona dopuściła.
Pozostawało jedno, otoczenie ją jak najtroskliwszą opieką, a taką miała w Madzi, która teraz bardziej niż kiedy na krok ją nie odstępowała.
Zonia tak była pogrążona w swym smutku, że nikogo widzieć