Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Szalona.pdf/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale nic! nic! — prędko zaczęła Madzia tłumaczyć się — nic się nie stało, tylko mi się to jakoś wydaje dziwnie... Ja nie wiem doprawdy, czy ja tu dłużej wytrwać potrafię, choć z duszy pragnę jej nie opuszczać. Rumieniła się mówiąc, ciągle i łzy jej stawały w oczach, choć wypłynąć nie mogły.
— Pewnie, panie Ewaryście, w tym nie ma nic złego, tylko ja jestem taka jakaś ograniczona, trwożliwa, nie znam świata, to się boję wszystkiego...
Nie śmiała mówić o co chodziło, Chorążyc nalegał.
— Ja tam nie wiem, ale mnie by się zdawało, że kobieta tak sama jedna mieszkająca, a choćby z siostrą, i taka smutna... i w takim położeniu, nie powinna by przyjmować... młodzieży... Już dawniej kilku kolegów jej męża czasem się dowiadywało, ale teraz od dni kilku co wieczór się ich tylu schodzi, i taka wrzawa, rozmowy, śmiechy... Rada bym uciec, bo jacyś tacy ci panowie śmiali, prawie niegrzeczni, coś jest w ich obejściu się tak dziwnego, że ja siedzę wieczór cały jak na mękach, nie rozumiem nawet po większej części co mówią, ale tacy są natrętni.
Madzia, rumieniąc się ciągle, zwijała w palcach chusteczkę, jąkała się, na ostatek tchu jej zabrakło.
Chorążyc słuchał prawie gniewny. Niepojętą było rzeczą dla niego aby w takim położeniu jak była Zonia, szukać można takiej rozrywki.
Zapytał o czym rozmawiano.
— A! tego ja doprawdy powiedzieć nie potrafię — odparła Madzia — tylko wiem, że dla mnie to niezrozumiałe, dziwne. Rozmowy prowadzą uczone, chociaż w nich są czasem... rzeczy, których ja bez rumieńca, bez strachu nie mogę słuchać.
Codźmy do Zoni — rzekł Ewaryst.
— A! nie! nie! powie, pomyśli, żem ją oskarżyła przed wami — załamując ręce dodała Madzia — mnie jej żal! Jej nic wyperswadować niepodobna, chodzi tylko o to, czy ja, czy ty mi radzisz zostać tu dłużej, bo ja tych wieczorów z tymi panami znieść nie potrafię.
Zamyślił się Chorążyc smutnie.
— Ha rzekł — zdaje mi się, żeś tu już zrobiła co mogłaś tylko, niepodobna, abyś się dłużej na takie wystawiała męczeństwo. Nie można bardzo obwiniać Zoni, która przywykła do tego towarzystwa, do tych rozpraw i sporów. Dla niej jest to rozrywką dziś, przy jej smutku prawie konieczną, dla ciebie męką nieznośną.
— Wracaj do Zamiłowa.
Madzi łzy popłynęły.
— A ją tak na zgubę zostawić! Samą! samą jedną! Nie, to się nie godzi.
Biedne dziewczę poskarżywszy się, żałowało już teraz, że obwi-