Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/578

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tury ułomnéj jak przed nią. Posłuchaj mnie pani! Jam nic nie winien... Jestem czcicielem piękności... Widzę u jednéj oczy, które mówią do mnie językiem jakimś bozkim... mogęż się im oprzeć?... W drugiéj zachwycają mnie usta, których uśmiech draźni, porywa — nęci... Jedna ma rękę pełną tajemniczych, czarodziejskich uroków, palce do całowania przez wieki, inna nóżkę anioła... W każdéj z nich wielbię objaw piękności...
— A potém odkrywam skazę lub plamkę, i urok cały pryska — przerwała Sołłohubowa. — W tém motylém życiu czciciela piękności, hrabia masz chwile szczęśliwych omamień, dopóki się plamka nie ukaże... one roją o miłości, o węzłach wiekuistych i oblewają je łzami...
Stolnik wstał z krzesła.
— Nie będę się już tłómaczył, — rzekł poważniéj — powiem tylko co pragnąłem jéj od dawna powiedzieć. Byłbym najnieszczęśliwszym, gdyby mi los i okoliczności odebrały jéj szacunek... Nim pani zechcesz mnie sądzić i potępić, proszę zaczekać... Wielem się naraził jéj przyjaciołom... to były konieczności położenia... ale jutro — wszystko zmienić i nagrodzić może.
To mówiąc skłonił się i śpiesznie oddalił — a czas był już, żeby to uczynił, bo straszne burze wrzały pod białemi koronkami i okrutne przeklęctwa zdradzonych wyrywały się z pieszczonych ust. Bohater dnia tego zwrócił się zaraz do gospodyni