Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/475

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brühl obu rękami strzepnął.
— Miejcież litość nademną! nie mogę wszystkiego robić i za wszystkich... dajcie mi spocząć... wysilony jestem i mam tego dosyć...
— Jeszcze jeden krok i koniec — sejm się jutro kończy, rzekł Sołłohub...
— Ale ja na Radziwiłła nie wpłynę — niech mu poszlą kogo innego, zawołał rozpaczającym głosem cześnik. Wysoce szacuję jego zamaszystą rycerskość i waleczność — między nim jednak a mną, wierzaj mi, nic nie ma coby nas łączyło i zbliżało. Każdy z was lepiéj i silniéj do niego przemówić potrafi...
Sołłohub zamilkł smutnie, ale wzrokiem prosił ciągle...
Brühl widząc, że nie potrafi się uwolnić, porwał niechętnie i milcząco za kapelusz.
— Jedźmy — zawołał — dziej się wola boża. Kielich należy wysączyć aż do mętów na dnie.
Konie Sołłohuba stały gotowe, eskorta, bez któréj ruszyć się nie było podobieństwem, bo wśród takiego roznamiętnienia łacno mógł Brühl w ulicy być napadniętym... stała téż w pogotowiu. Cześnik nie zachodząc nawet do żony, siadł do powozu, przeklinając czasy, w których żył, i okoliczności, w jakie go wplątano.
Zbliżając się do stolicy, można już było dostrzedz, że Sołłohub nie przesadzał malując stan jéj jako groźny. Ulice pełne były kup zbrojnych,