Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem, bym je tak samo znowu jak wprzódy przeżyła, — a! nie chciałabym go za nic...
Mniszchowa klękła przy niéj i ujmując ją za rękę, cicho szepnęła:
— Lekarz nakazał spokój — mówienie mamę porusza.
— Nic mi już nie pomoże i nie zaszkodzi — odpowiedziała po cichu — ale wnet jakby posłuszna zamilkła, oczy zwróciła na ogień, potém na dzieci i powtórzyła razy kilka:
— Ofiary! ofiary! wszystko ofiary.
Stąpanie dało się słyszeć zdala, głowa się podniosła, oczy skierowały na drzwi, widocznie poznała czy przeczuła nadchodzącego... W progu ostrożnie wsuwający się ukazał minister... Wchodził pomięszany, twarz ułożywszy obojętną do smutku... Zbliżył się do krzesła i stanął pochylając ku hrabinie.
— Jakże dziś — lepiéj?
Uśmiechnęła się.
— Zupełnie dobrze! widzisz... nie mogło nawet być lepiéj.
I ręką wskazał dzieciom, aby wyszły, a mężowi krzesło, które przed chwilą przesunęła była Mniszchowa. Posłuszne dzieci wyszły, minister widocznie zakłopotany usiadł.
Przez czas jakiś milczenie trwało, bo chora myśli się zbierać zdawała.
— Ofiary! ofiary! poczęła znowu jakby sama do siebie. — Brühl! — kiedy tych ofiar będzie do-