Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

musiał zaciekawiony spytać: — kto to taki? Młodzi i starzy zaintrygowani byli tą śliczną twarzyczką, która milcząc mówiła tyle...
Piękniejsze pewno od niéj otaczały ją dziewice, rozkwitłe, błyszczące barwą zdrowia, z płomienistemi oczyma, z rysami regularnemi jak starożytne medale... ale żadna nie miała jéj wdzięku. Miała ten wyraz — którego opisać niepodobna, to coś, co z niebios darem przychodzi, co dawniéj czarodziejki swym wybranym przynosiły do kolebki.
Niewysłowiony urok ją otaczał jak aureola... Kryła się jakby zawstydzona, inne ją zazdrośnie zasłaniały sobą — przecież ją najwięcéj widać było...
Kto to taki? szeptano w tłumie. I nie potrzeba było dopytywać, do któréj stósowało się pytanie; każdy zgadywał, że do téj z niebieskiemi oczyma, ze złotym ciężkim warkoczem młodziuchnéj dzieweczki, która zdawała się z innych jakichś światów gościem...
Pani wojewodzina możeby była wolała, ażeby ta kuzynka nie przyjechała w druchny na wesele, bo jéj gasiła narzeczoną, — i widziano ze zgrozą, jak młody Brühl, ledwie odstąpiwszy od swéj przyszłéj, gdy ujrzał w jéj orszaku to zjawisko, stanął osłupiały i wlepił w nią oczy.
Po latach tylu — o cudo! poznał w niéj od razu tę dzieweczkę, co mu się uśmiechała na warszawskim zamku, którą naówczas w rączkę był po-