Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Paradny jesteś! i myślisz, że prowadzony przez ślepego amora wnijdziesz do świątyni Hymenu... Ale ty z tym bałamutem do drzwi nie trafisz!
Sołłohub się zarumienił i westchnął...
— Mówmy o tobie; cóż ty?
— Ale o mnie, mój drogi, nie ma co mówić, rzekł śmiejąc się Brühl — z daleka patrząc się i przysłuchując się wiesz wszystko i powinieneś się domyślić. Ty masz swobodę — ja się jéj dawno wyrzekłem... ze stoicyzmem i wesołą twarzą idę gdzie mi każą... Papa potrzebuje aliansu — pakują mnie do karety, wiozą i dają w zastaw... Ani panna, ani ja nic nie wiedzieliśmy gdy nas zapytywano...
Strzelono z moździerzy, wypito za zdrowie, posadzano nas przy stole... zamieniono pierścionki i — finita la comedia! Do was należy dać nam obojgu, brawo!
Sołłohub posmutniał.
— Słuchaj, rzekł, tyś w istocie człowiek szczęśliwy, że możesz to brać tak wesoło... Finita la comedia! nie prawda la comedia comincia... To dopiero początek.
— Chcesz, bym ci jéj koniec powiedział? odezwał się z udaną wesołością starosta... Pani się boi mnie, ja jéj... ślubujemy sobie przy ołtarzu i jedziemy do Młocin... Życie płynie tak gładko jak zwykle po szlifowanych posadzkach. Kochać się niepodobieństwo, znosić nauczymy powoli, znaj-