Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skonale wiedziała, że on się w niéj kochał śmiertelnie, i Tadeuszek pochlebiał sobie czasami, iż nie był jéj obojętny... Były takie chwile szczęśliwe — wkrótce jednak gdy rozmierzył przestrzeń, co go dzieliła od téj gwiazdy — miał się za szalonego, iż mógł to przypuścić...
Nikt w świecie tego dziwnego stosunku czworga oczu się nie domyślał, niktby weń nie uwierzył. Było to coś tak tajemniczego... między Bogiem a nimi... tak bez nadziei, tak dziecinnego, iż sama położenia szczególność — mogła uczucie potęgować.
Nigdy panna Marya nie poszła daléj myślami... nigdy on nie ośmielił się odgadywać przyszłości... Pragnęli tylko, ażeby to jak najdłużéj trwało...
Sen to był na jawie... sen dziecinny, niewinny, śliczny a smutny; smutny jak na ziemi wszystko — co piękne!
Historya téj miłości składała się z niedostrzeżonych pyłków... były spojrzenia pamiętne, długie, i rumieńce... Raz Tadzio podniósł chustkę zgubioną, raz Marya rzuciła kwiatek na drodze... Czy umyślnie...? Od téj pory Godziemba go nosił na sercu... Około okna panien przechodziła ścieżka, naprzeciw nich szła ulica — Godziemba miewał w takich godzinach konieczną potrzebę wyjść do ogrodu, gdy panna wojewodzianka stawała w oknie...
Te godziny jakoś bez umowy, obojgu były wiadome...