Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w papę dostał, ale nazbyt przyjemném nie było. Miłości téż wielkiéj ani wojewoda, ani ona nie zjednali u dworu — szanować się kazali — i — drżało wszystko przed nimi. Rygor zresztą był więcéj pozorny, niż rzeczywisty. Wyjąwszy nieznośne karły, cały dwór wzajem sobie rad był ulżyć téj niewoli. Naoko szło wszystko sprężyście, pilnie; posłusznie lecz umiano sobie folgować po cichu.
Mówiono o panu staroście zawideckim — który był mężczyzną ślicznym i galantem wielkim, że nawet w późnéj po capstrzyku godzinie ośmielał się oddawać wizyty fraucymerowi. Było to zuchwalstwo tak straszne i niebezpieczne, iż na nie chyba miłość prawdziwa zdobyć się mogła... Udawało się to czas jakiś, ale karły coś przewąchywały... Bebuś o cały fraucymer był zazdrosny. Wojewodzina coś podejrzewając, wyszła raz późną godziną na korytarz śledząc właśnie, gdy starosta z pokoju panien się wymykał. Schwytany na uczynku, że było ciemno, nie widział innego ratunku nad udawanie duszy z czysca na padół płaczu przybyłéj — znikąd ratunku nie mającéj. Jął więc zawodzić, jęczeć, stękać, chrapać; wojewodzina przestraszona upiorem uciekła a za duszę starosty nazajutrz uroczyste odprawiono nabożeństwo... Na drugi raz pewnie był ostrożniejszy...
Podobnych wybryków działo się pewnie i więcéj lecz jedni drugich jak mogli zasłaniali i bronili, a życie się wlokło. Kobiety, które w świat wycho-