Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziecinny ten wzrok miał jakąś siłę cudowną... oczy przemówiły i dwie dusze się zrozumiały...
Brühl się uśmiechnął do Maryni, mała Potocka dygnęła mu jak poważna dama... Starosta zapomniał o swém dostojeństwie i o tém z czém przyszedł — dopiero po chwili, gdy ten urok ominął — zwrócił się ku państwu Cześnikowstwu...
Z panem Ignacym Potockim łatwiejszaby może była sprawa — ale Sułkowska wychowała się, wyrosła w nienawiści dla Brühlów, brzydziła się niemi — nie cierpiała ich. Znalazła się tu tylko, aby wyszydzić scenę śmieszną...
Na widok chłopaka, który z największą uniżonością, komplementem francuzkim zapraszał, państwo cześnikowstwo, aby mu zaszczyt uczynili i raczyli przyjąć udział w uczcie, twarz pani pobladła, brwi się zmarszczyły, usta wydęły, a że mała Marynia wciąż się do starosty uśmiechała — chwyciła ją matka za rękę i zmusiła ustąpić. Suchym i zimnym głosem podziękowano i odmówiono...
Maryni w oczkach łzy stanęły...
Brühl westchnął, rękę położył na piersiach, skłonił się nizko... nalegać nie śmiał... Na drodze stała zasmucona Marynia, chłopak pochwycił jéj maluśką rączynę i pocałował... Matka się zarumieniła... Starosta zniknął — państwo Potoccy natychmiast odjechali do miasta...
Są w życiu chwile, które się na zawsze w pamięć wrażają — są wejrzenia, które w ciemnościach