Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zagadano i o innych rzeczach i butelczynę trzecią dano na stół.
Babiński się jednak milczkiem wyniósł, Kostrzewa w kąt zaszył, a Ocieski nadrabiając fantazyą, podparł się łokcie na stole położywszy i wprost w oczy patrzał wyzywająco na skarbnika... Ten, Bogu ducha winien... powiek téż nie zmrużył... a Laskowski zwrócił konwersacyę na ową jesień i prognostyki przyszłéj zimy...
Ze skarbnikiem było przytrudno, bo on i mrozy umiał wykładać po swojemu, aby z obecnych spraw, ludzi i toku wypadków przedrwiwać.
Tak się to do nocy prawie przeciągnęło, aż nareszcie Ocieski posłyszawszy późną godzinę bijącą na zegarze, do odwrotu się zabrał. Zostali tylko Laskowski i Zagłoba...
Klapnął po kolanie przyjaciela, podkomorzy...
Niepoprawny waszmość jesteś, rzekł cicho... Dobrze to sobie postękać i pobiedować we cztery oczy, ale tam gdzie osób więcéj, bezpieczniéj milczeć. Uczciwić ludzie wszyscy — ale języki świerzbią, — po co sobie robić nieprzyjaciół?
— Ja bo, widzisz, cicho szepnął skarbnik — tych co mi nieprzyjaciołmi być mogą, gdyby przyjaciołmi być chcieli, gorzejbym się obawiał jeszcze. Bóg z nimi! W sumieniu spokojny... non curo verba malorum!... Prawdy się nie zaprę. Verbum nobile powinno być nie tylko stabile — ale i świętemu przekonaniu stać na świadectwo... Jak milczę —