Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Starosta Warszawski.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Laskowski głową pokiwał, a Babiński obejrzał się bojaźliwie... Ruszył się nawet nieco, i gdyby nie wstyd, byłby się wyniósł może...
Nastąpiło milczenie... choć niedowidział twarzy skarbnik, poczuł i zrozumiał, że się słuchacze jego języka zlękli.
— Co to o tém gadać! bąknął Laskowski... na co?
— A o czémże? O kobietach, jak to u nas zwyczaj, pod rezon, jam za stary, o pobożnych rzeczach nie mam zwyczaju rozprawiać, bo respekt dla nich czuję — jeśli szlachcicowi de publicis nie wolno — cóż już? chyba gębę zamalować, albo ją na kłódkę zamknąć...
— Ale bo, mój skarbniku — szepnął Laskowski... słyszeliście w Saksonii o tym... o tym starym zamku na górze... Kat go wie, Koenigstein się zowie...
— To pudełko do chowania Sasów — odezwał się skarbnik...
— Tak, ale w niém i kilku naszych zakonserwowano — szepnął Babiński.
Nie zmieszał się stary i — popił.
— Ja, bo — rzekł — gdy mi język świerzbi... wytrzymać nie mogę. Djabeł nie tak straszny jak go malują, a gdyby wszystkich co się śmieją i stękają chcieli chować tam, miejscaby nie stało...
Machnął ręką i rozśmiał się.
— Jak mi Bóg miły — zabawna rzecz, mówił nie zważając na otaczających. Ichmość panowie co