Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/650

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wśród modlitwy téj, godzina wybiła, dzwonek się dał słyszéć i zakonnica, przeżegnawszy się, pobiegła krokiem żywym na służbę boleści.
I po téj drugiéj próbie król Mirry nie tryumfował, ale mu żal trochę było brata, króla Złota, któremu owoc jego darów czoło zachmurzał...
Tymczasem noc się zbliżała w tych wędrówkach do końca, a jeszcze królowie darów swych nie rozdali. Anioł przewódca leciał więc na trzecią próbę goryczy.
Sam los ją oznaczał, bo wybrańcy z jednych lat wskazani byli.
Mieścina była mała, a chata w końcu jéj, napół w ziemię zapadła, nie obiecywała, aby tu obraz miły miał się ich oczom nastręczyć.
Drzwi stały już otworem, a we wnętrzu światełko widać było i głos się rozlegał śpiewający raźnie poranną pieśń pobożną.
Człowiek barczysty z łopatą i miotłą na plecach, zabierał się wychodzić z domu, latareńkę miał u pasa. Rozglądał się po chacie i zdrowemi jeszcze, białemi zębami kąsał kawał chleba, który trzymał w ręku. Chleb był czerstwy, ale zęby mocne i podniebienie nie pieszczone.
Na twarzy pomarszczonéj, w każdéj zmarszczce zdawało się zaczajone siedziéć szyderstwo...
Żartował sobie z chłodu, którego nie czuł, z głodu, który lada czém uspokajał, z pracy, która mu była rozrywką.
Wyglądał na żebraka, a królewską miał butę i pogardę ludzi i świata.
Nie potrzeba go było ani pytać, ani badać, cały on mówił za siebie. Można było przewidziéć, że na nim ani złociste powozy, ani marmurowe pałace, ani szamerowani szwajcarowie stojący w ich bramach, nie uczynią żadnego wrażenia, oprócz szyderstwa.
Można było zarazem odgadnąć, przez co ten człowiek przechodził, nim się dobił do tego portu... spokoju i zobojętnienia...
Po-za nim stało życie, jak czarny pas, polany srebrnemi łzami, ale teraz droga już stała się szerszą i szedł po niéj nie patrząc, co nadepcze.
Królowie milcząc przypatrywali się, gdy ostatni kęs chleba połknąwszy, drzwi chaty za sobą zatrzasnął i majestatycznie szedł w swoję ulicę, na któréj odpadki życia cudzego dla utrzymania bytu swego zmiatał i zbierał...
Był szczęśliwy.