Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 02.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zgubi nas wszystkich — powtarzał.
Wiedzieliśmy, iż nietylko u Boglewskich przesiadywał najczęściej, ale jawnem było, iż z panią Dorotą miłowali się, wszelkiego pozbywszy sromu.
Ojca słowo nic u niego nie ważyło.
Wszedłszy do starosty, zastałem go klęczącym przy łóżku, z rękami złożonemi i twarzą łzami zalaną. Za łkaniem przemówić nie mógł. Chciał powstać, nie miał siły, pomógłem mu się dźwignąć... rzucił mi się na szyję.
Na pytanie moje odpowiedzieć długo nie mógł, alem już pewnym był, że o synu tym nieszczęsnym wiadomość jakąś odebrał.
Trząsł się cały i głosem zniżonym począł.
— Na rany Chrystusowe! Jaszku, bierz konia i ludzi najlepszych, nie patrz na noc a jedź. Nie wiem co się stało, ale krwawą burdę jakąś archidyakon u Boglewskich popełnił. Ludzie mi nie powiadają co się stało, sprzeczne są wieści. Ruszaj na miejsce, dokąd chcesz, dostań języka, wyrwij mnie z tej niepewności.
Chciałem go dopytywać, co mu doniesiono, ale stary się plątał i widać było, że albo z pewnością nie wiedział, co się w Boglewie stało, lub tego, co mu powiadano, powtarzać nie chciał, wiary nie dając.
Dobył natychmiast worek pieniędzy, konie kazał i ludzi w skok gotować, a mnie tak naglił, żem się nawet rozmówić z nim nie mógł, pędził tylko, abym jechał.
Musiałem mu być posłusznym.
Noc już była, bramy miejskie pozamykane, ale starościńska straż towarzyszyła mi z rozkazem, aby mnie z miasta puszczono.
Tak nagle, ledwie się przepasawszy, w słotę okrutną, po nocy w drogę samoczwart puścić się musiałem.
Koni mi nie kazano żałować, to też ich nie szczędziliśmy, drogę jak najprostszą wybierając, przewo-