Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 02.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rano na nieszczęśliwą wojnę domową, pomiędzy panem a poddanemi jego, naszego króla widzieć było potrzeba.
Nam stojącym z daleka gniew piersi rozrywał, wrzało w tych co Kaźmirza kochali, a on? tak spokojnie to znosił, tak pogodnem czołem, jak gdyby sprawę najpowszedniejszą.
W tem była zawsze wielkość i moc jego, że gniewu nie okazał nigdy, jak gdyby wyżej stał nad tych, co się tam rzucali i miotali, a swej siły pewnym był, wcale się nie troszcząc o koniec.
Trzeba było widzieć tych co go otaczali, co doradzali, Ostrorogów, Szamotulskich, ks. Lutka, Kmitów, Gorków, Czechela i innych, jak chwili spokoju nie mieli, jak nieustannie biegali, naradzali się, grozili, przynosili wieści, obmyślali środki, a wśród tego wrzątku król stojąc czoła nie zmarszczył.
Więc ruszyło wrzystko do Piotrkowa, a mnie też więcej przez ciekawość niż z potrzeby, napraszającemu się do orszaku pańskiego towarzyszyć mi dozwolono.
Prawdą to jest, że nigdy jeszcze król się tak ludno i zbrojno nie wybierał na zjazd żaden. Wyglądało to jakby jechał na wojnę, a on po drodze dobrej myśli będąc polował jak zwykle i bodaj o psach swoich mówił więcej niż o tem, co nas w tym Piotrkowie czekało.
Gdyśmy tu przybyli uderzyło nas zaraz, że i panowie krakowscy i z niemi trzymający Sandomierzanie takiemi kupami najechali i tak zbrojno, iż nie było się gdzie pomieścić. Dla królewskich straży zawczasu też miejsce na obóz wytknięto dokoła zamku, a Krakowianie się ściskali i rozkładali jak mogli. Ciasnota była wielka... który z panów nie przywiózł z sobą dla koni obroków, dla czeladzi chlebów, żywności na sprzedaż zabrakło.
Z wieczora już, gdyśmy z Zadorą poszli się roz-