Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z nami działo; uczułem, że na koniu siedzę. Zadora w pół ledwie odziany oklep z jednej strony, Maryanek z drugiej, wrota się zcicha otwierają, wyjrzeliśmy. Nie było na tyłach nikogo. Naprzeciw opłotkami biegła wązka uliczka, dobrze, że piasczysta, wiodąca ku żaroślom. Puściliśmy się nią.
Byliśmy wszyscy bezbronni, i gdyby nas napadli, chyba było kołki z płotów wyciągać; ale dostaliśmy się do krzaków i zaszyli w nie, nie dostrzegłszy za sobą pogoni.
Ludzie, broń, odzież, koni reszta pozostała w gospodzie. Zadora tu dopiero pokazał, jaki rozum miał i jak sobie wszędzie i zawsze radę dać potrafił. W zaroślach i w lesie był jak w domu, bez drogi się puściliśmy, a on tak kierował na pewno, jakby Kraków widział już przed sobą. Przytomności nie stracił na chwilę, strachu nie okazał najmniejszego, ledwie nie można było sądzić, że mu to pociechę sprawiało, iż się tak musiał wywijać, a pokazać co umie.
W drodze przez las zrobił się naprzód ranek półjasny, potem dzień. Jechaliśmy nieprędko, bo gąszcze były wielkie; ale we cztery godziny kawał drogi musieliśmy zrobić. Oba towarzysze moi milczeli, dopiero nierychło Zadora odezwał się.
— Wścieklem głodny! wczorajszą jajecznicę przespałem i na koniu wytrząsłem, żeby choć kawał chleba.
Ale co tu było mówić o chlebie, kiedy my ledwieśmy koszule mieli na sobie, głowy odkryte, nogi bose.
— Trzeba szukać ludzi — dodał Zadora i tak jak pies kiedy wietrzy, na różne strony nosem począł pociągać. Potem konia w lewo zawrócił i jechaliśmy milcząc znowu.
W pół godziny trafiliśmy na gościniec. Zadora z konia zlazł, ażeby się w śladach na nim rozpatrzeć. Jechaliśmy znowu, aż w lesie gospoda stoi.
Tu, jak nas ludzie we wrotach popasający zobaczyli obdartych, bez czapek, bosych, wybiegli aż ku