Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciebie wyrzekli, to nie bez słusznych powodów. Zadałbyś im przykrość i boleść może odkrywając, co oni chcą mieć zatajonem.
— Miły panie — odpowiedziałem mu — mało rozumu mam, młody jestem, to pewna, ale tyle wiem, że rodziców obowiązkiem dziecko nie opuszczać. Nie obwiniam ja ich o to, by się mnie tak okrutnie pozbyli, sprawą to jest złych ludzi, ich nieprzyjaciół. Bóg wie! którażby matka dziecko własne mogła odtrącić?!
— A! a! Jaszku mój — odparł Sliziak — zielono u ciebie w głowie, zielono. Świat ma wiele tajemnic, które dopiero później ci się odsłonią. Bądź bacznym, jesteś na dobrej drodze przy wielce świętobliwym człowieku, do stanu duchownego powinieneś się gotować i szukać szczęścia w Bogu.
— Tak — odparłem śmielej — jabym też nie pragnął nic, tylko powołania tego stać się godnym, alem nie winien temu, że mnie koń, zbroja i rycerstwo pociąga więcej, niż klasztor.
Oburzył się na to Sliziak.
— Roisz to sobie — krzyknął — a wmawiasz. Co cię czeka w rycerskiem rzemiośle? Pacholikiem i służką będziesz musiał być przez życie całe, tarcze lub miecz za drugiemi nosząc, bo rodziców nie znając, szlachectwa nie masz.
— Albo się go to na polu bitwy dorobić nie można? — odparłem. — Słyszałem przecież nie o jednym, którego królowie w bitwie rycerzem pasowali. A bez szlachectwa — dodałem — wy to wiecie jako ja, i w stanie duchownym daleko zajść nie można. Dla szlachty tylko są dostępne beneficya i prelatury.
— A w klasztorze to źle? — zawołał Sliziak — prałaci i biskupi brzemiona mają do niepozazdroszczenia.
Nie chciałem się sprzeczać z nim, alem przy swojem pozostał; tak rozstawszy się niemal u wrót Krakowa, szliśmy dalej, a nigdy ks. Jana tak wesołym i dobrej myśli nie widziałem, jak tych dni ostatnich.