Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mieć nie mogłem, a ona się przyznać do mnie. Ja com ją tak kochał, powziąłem żal do niej, który prawie w gniew przechodził. Nawykły do modlitwy i do zwracania się ku Bogu, pytałem Jego, dla czego mnie jednemu los taki przeznaczył, bo mi się zdawało, że chyba nie było w świecie drugiego, któregoby się własna wypierała matka.
W tych łzach i męczarni usnąłem potem takim snem głębokim, że mnie dopiero nazajutrz rano kleryk zbudził, gdy już do drogi było wszystko gotowem.
Oczy otworzywszy, mimowolnie naprzód ku gospodzie spojrzałem, ale już przed nią ani kolebki wczorajszej, ani dworu, ni śladu niewiast nie było.
Ludzie mówili, że o brzasku pośpiesznie wyruszyli, z czego radzi byli, bo izba próżna stała i ognisko w niej gotowe.
Nazajutrz, choć wczorajszy wieczór miałem przed oczyma, o białym dniu ostygłszy, gdym wszystko sobie znowu rozważać zaczął, chciałem wmówić w siebie, iż nie mogła ta kobieta być matką moją. Ale i głos i twarz i coś co się opisać nie daje, za tem świadczyło.
Drugiego dnia potem nad wieczorem ujrzeliśmy przed sobą Kraków, który mi się po Wilnie już zdaleka wydał tak dziwnie wspaniałym, wielkim, istnie królewskim grodem, że mi to wrażenie trochę boleści odjęło.
Im bardziej zbliżaliśmy się ku miastu, tem ono większy we mnie podziw budziło. W Wilnie ani tych wież, ani kościołów, ani połowy okazałych murów nie było. Dwa zamki, okólne mury z wieżycami, kościół zamkowy, kilka ledwie kamienic w mieście, w oczy wpadały, reszta wszystka prawie drewniana była i przy ziemi siedziała.
Tu już zdala ogrom murów i wież zapowiadał miasto, jakiego na całej Litwie nie było; a gdyśmy Floryańską bramą w ulice ku Rynkowi ciągnęli,