Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Jaszka Orfanem zwanego żywota i spraw pamiętnik 01.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dopiero gdy Gajdys zapowiadać coś zaczął, że mnie bodaj przybyli panowie polscy do Krakowa z sobą zabiorą, stara co mnie wychowała, płacząc a ściskając, lamentować nad tem poczęła i usta się jej rozwiązały.
Prawda, że też ja przez tych parę lat nauki u ks. Łukisa, obcowania z nim i ze starszymi uczniami bardzo, nad wiek mój dojrzałem, zostałem się aż nadto poważnym i wszystkiego przyczyn dochodzącym.
Rozumiała to dobrze Gajdysowa, że teraz ze mną jak ze starym mówić może, a nad losem moim bolejąc, chciała mi dać naukę i przestrogę... nie spodziewając się, aby mnie już widzieć mogła, co też na nieszczęście moje się sprawdziło.
Więc gdy przyszło do przygotowań ku tej podróży, która we mnie strach i pożądliwość obudzała, a Gajdysowa to mi męztwa dodając, to go łzami swemi odejmując, więcej jeszcze niż kiedy krzątała się koło mnie, wieczorem jednym przyszło do otwartej z nią rozmowy.
Matkąm ją zwał, na co wzdychając odpowiedziała.
— Wiedz to, Jaszku mój, że chociażem cię, Bóg widzi, kochała i kocham jakbym była rodzoną, przecież nią nie jestem...
A gdym żywo zapytał.
— Więc któż mi ojcem, a kto matką? — naprzód płakać poczęła, długo mówić nic nie chcąc, a potem się odezwała.
— Taka dola twoja, że ty ani matki twojej, ani ojca nigdy znać nie będziesz... Sierotą przyszedłeś na świat, ani pytaj, ani dochódź.
Oburzyło mnie to, bo już wprzód chłopcy prześladowali mnie nieraz, żem z pod płota, sroce z pod ogona wypadł... i nieraz się o to biłem z niemi; począłem więc gorąco bardzo.
— Póki żyw, matko Gajdysowo — rzekłem — nie