Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z drzew otrząsał, jednokonny karawan skromny, przy którym szło dwu czarno odzianych sług żałobnych, wiózł trumnę ubogą na Powązki. Jeden ksiądz z krzyżem w ręku jej towarzyszył, za trumną szła czarnym woalem osłoniona kobieta — więcej nikogo.
Ludzie stawali po drodze, spoglądając na pogrzeb ubogiego i szli dalej otulając się płaszczami, osłaniając parasolami. Karawan ciągnął się powoli, kobieta towarzysząca mu brnęła przez kałuże z głową spuszczoną, nie czując ani wichru ni słoty, cała w bólu niemym zatopiona. Nie ocierała łez, bo je musiała wprzódy już wypłakać wszystkie.
Twarzy jej widać nie było, strój bardzo ubogi nic odgadnąć nie dawał, z ruchu jednak i postawy widać było że kobieta być mogła młodą.
W jednej z głównych ulic miasta, wlokąc się tak biedna kobieta, nagle głowę do góry podniosła, spojrzała w okna kamienicy, której rolety były pozapuszczane, popatrzała długo i głowa jej opadła znowu.
W bramie domu stała właśnie niemłoda, otyła kobieta, jedną ręką w bok się podparłszy, drugą piórkiem wykałając zęby popsute. Za nią kilku ludzi w liberyach z rękami w tył pozakładanemi.
— Jak Boga kocham, — odezwała się kobieta zwracając do najbliższego ze sług, — to jego wieźć muszą. Skocz Walenty do karawaniarza i spytaj.
Posłuszny lokaj podbiegł do jednego z ludzi idących przy trumnie i poszeptał z nim, a powracając głową dał znak potakujący.
— A co? nie mówiłam? — odezwała się kobieta, — poznałam zaraz siostrę, choć twarz sobie zawiązała dobrze. — Ho! ho!