Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszy z ludzi, a był w istocie najmocniej rozgniewanym tylko i oburzonym.
Manczyńska czuła dlań litość na którą nie zasługiwał, bo wierzyła w to że istotnie w niej był zakochany. Nim się miała czas namyśleć nad zwróceniem rozmowy, nadeszli Du Royerowie. Ponieważ zapraszała ich zawsze z synami, Zygmunt stawił się także, choć przed godziną wymknął się ze zwykłej konferencyi nad wychowaniem, prawie codziennie się w gabinecie pod strażą panny Drobisz odbywającej.
Ujrzawszy go pani Manczyńska prawie zapomniała przywitać Du Royerów, tak chciwie łapała oczyma tę ofiarę. Zygmunt szedł jak winowajca, kryjąc się za młodzież, bo mu się zdawało że z twarzy jego wszyscy tajemnicę wyczytają. Nikt się jej nie domyślał oprócz hrabiego, który dawniej już na trop wpadał. Spojrzenie pani Idali, pomięszanie Zygmunta, wreszcie jakiś instynkt mówił mu: — Ten ci stanął na drodze!
Sam jednak temu głosowi wewnętrznemu nie wierzył. Przybycie gości z czułego usposobienia wprawiło go w złośliwe i szyderskie. Chciał wesołego udawać.
Czwarta z rzędu rekuza — goryczą go napełniała.
Cofnął się nieco w głąb salonu, począł dowcipkować głośno, z pół godziny słychać go było więcej niż wszystkich nadchodzących gości, potem zniknął. W pokojach było mu duszno, w tej odzieży wesołka, którą przywdziewał, ciasno — potrzebował sam być z sobą, albo wśród wrzawy, któraby upoiła.
Po krótkim namyśle grać poszedł. Rano przed lekcyą panny Laury, już był u jenerałowej, która go do swojego pokoju prosić kazała. W progu spojrzawszy na niego, a znając od lat wielu — postrzegła zmianę w twarzy.