Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak, — szeptali inni, dla tego też do pań jakoś mu ono nie sprzyja, — postarzał niemal i ożenić się nie mógł.
— Stare kwoczki go lubią!— szeptali inni.
W ogóle hrabia używał bardzo dobrej reputacyi.
Jednego ranka, właśnie gdy nakładał starannie rękawiczki, i miał się puścić na miasto, po znajomych, w bocznym pokoju posłyszał kroki i przez drzwi postrzegł wchodzącego jegomości, na którego widok, rzucił się żywo i wybiegł.
— Stryjcio tu!— zawołał zdumiony.
Nazwany stryjem przychodzień, ubrany na wpół po podróżnemu, niewykwintnie, był podtatusiałym, łysym, okrągłym szlachcicem, galicyjskiego typu, twarzy jakby pomiętej i podeptanej, niepięknej wcale, siedział w pośrodku jej nos jak kartofel i to czerwony, usta rozchodziły się szeroko, czoło było nizkie, brwi nastrzępione, uszy ogromne, policzki jakby marmurowe, w żyły czerwone i fioletowawe.
Uściskali się.
Ochrypłym głosem, siadając na krześle, — odezwał się stryjcio.
— Cóż z tobą się dzieje? gadaj?
Zamiński westchnął. — Podawnemu, nie zmieniło się nic.
— Tam do licha nie żenisz się.
— Nie trafia się.
— A interesa?
Hrabia usta ściągnął i minę zrobił kwaśną.
— Wloką się, — odparł.
— Raz przecie trzeba żebyś sobie poradził, — mruknął stryjcio.— Ja umyślnie się zwlokłem czy się co nie dowiem. Siadaj i mów mi. Kocham cię jak własne dziecko — radbym